Forum Lost Vampire Kingdom Strona Główna
»
Opowiadnia
Napisz odpowiedź
Użytkownik
Temat
Treść wiadomości
Emotikony
Więcej Ikon
Kolor:
Domyślny
Ciemnoczerwony
Czerwony
Pomarańćzowy
Brązowy
Żółty
Zielony
Oliwkowy
Błękitny
Niebieski
Ciemnoniebieski
Purpurowy
Fioletowy
Biały
Czarny
Rozmiar:
Minimalny
Mały
Normalny
Duży
Ogromny
Zamknij Tagi
Opcje
HTML:
NIE
BBCode
:
TAK
Uśmieszki:
TAK
Wyłącz BBCode w tym poście
Wyłącz Uśmieszki w tym poście
Kod potwierdzający: *
Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Wybierz forum
Królestwo Wampira
----------------
Regulamin
Księga Skarg i Zażaleń
Wielka Księga Pomysłów
Padół Śmiertelnych
----------------
Opowiadnia
Harry Potter - Fanficki
Harry Potter and the Deathly Hallows
Kulturka
----------------
Książki
Filmy
Poezja
Muzyka
Informatyka
Polityka
Motoryzacja
Sport
Fotografia i Grafika
Cytaty i Aforyzmy
Różności :)
----------------
Tawerna pod Pijaną Zgrają
Gry
O Was
Blogi
Linki
Humor
Kuchania Polska i Światowa
Gry Słowne
Fantazje Użytkowników
----------------
Neverending Story
Przegląd tematu
Autor
Wiadomość
Siaba
Wysłany: Pon 15:30, 20 Sie 2007
Temat postu:
Boskie
Moja ukochana część ale za Jasona to Cię chyba wykastruje
Czekam na kolejne piękne rozdzialiki kochanie :*
Laukaz
Wysłany: Pon 14:54, 20 Sie 2007
Temat postu:
Rozdział XVII
Nad Loganem pochylał się Noel Rennick we własnej osobie.
- Co Ty tu Robisz?? – spytał lekko oszołomiony Holcroft.
- Jestem wampirem Lordzie Dormamu, a może tak jak Wyrocznia, powinienem powiedzieć „Logan”?
- Jak to się stało?
- Jestem nie tylko wampirem ale i nekromantą. – wyszczerzył zęby Rennick, nie zmienił się absolutnie nic. – A teraz zamknij oczy.
Noel dotknął głowy Logana, wysyłając mu obraz wielkiej puszczy, a właściwie to Lasu, świętego lasu Dranei.
Wspomnienie Rennicka.
Noel przemierzał puszczę w swojej szacie bractwa, spocone czoło błyszczało w promieniach księżyca, jakie zalewały pobliskie drzewa. Nagle został przygwożdżony do ziemi, niewidzialny przeciwnik wgniótł mu kolano w kręgosłup.
- Lasssss Draneeeeei jeesssssssst święęęęętyyyyyym mieeeeeejjjjjjjscem – przeciągał sylaby bardzo wolno, jego oddech był świszczący jak strzała przecinająca powietrze. – Czeegoooo tuuu szzzzzzzuuukaaaaaasssssz śśśśśśświęęęętokradco?
- ORVALOS!
Napastnika zaczęła przytłaczać błękitna kula, wchłaniająca wszystko w siebie. W ostatniej chwili uskoczył na pobliskie drzewo.
- Kiiiiimmmmm Jeeeessssssssssteśśśśśśśśśśśśś? – świszczał dalej.
- Nekromantą. – warknął Rennick. – Przepuść mnie.
- Niiiiccccccccc z ttttttteeeeeeeggggggggo.
- Jestem posłem do wodza klanu wampirów „Czerwone Ćwieki” wielki Armand zgodził się na audiencję, prowadź do niego, inaczej marny twój los.
- Niiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiieeeeeeeeeeeee boooojjjjjjjjję ssssssiiiiięęęęęęee zzzzzzzzwwwwwwyyyyykłłłłłłeeeeegoo śmierrrrrrtelnika. – zadrwił tajemniczy osobnik, twarz miał ukrytą w cieniu drzewa.
- Tristewindri!, Traevam! – Noel rzucił dwa zaklęcia, drzewo zapadło się pod ziemię, napastnik nie zdążył uskoczyć na ziemię, jednak w odwecie szybkim skokiem wylądował na plecach Rennicka i wgryzł mu się w tętnice szyjną, w tym momencie dla Noela Rennicka dawne życie leglo w gruzach, zobaczył wszystkie swoje wspomnienia, łącznie ze szkoleniem na nekromantę, jakie przeszedł pod okiem świętego Jerzego. Zęby wydłużyły mu się nieznacznie, po prawej i lewej stronie żuchwy miał ostre kły, źrenice zrobiły się krwiście czerwone a rana na szyi zaczęła emanować czerwonym światłem.
- Teeeerrrrrrrrrrrrrrrrazzzzzz jjjjjjjesssssssteśśśśśśśśśśś jednym z naaaaaaasssss.
Rennick powlókł się za wampirem, gdy doszli do wielkiego jeziora dosłownie się przeraził, wypełniała je krew.
- Coś ty ze mną Zrobił? – syknął.
- Louis przekształcił cię w wampira młodzieńcze. – odezwal się głos z jeziora, nagle wśród rozbryzgu fal i piany w powietrze uniósł się mężczyzna, na oko 20 letni, czarne włosy miał długie do ramion, mięśnie wyrobione w najmniejszym calu.Nagi tors pokrywała krew, święta krew. Gdy tajemniczy osobnik zawisł dosłownie centymetr nad taflą czerwonej cieczy odgarnął włosy z czoła. – Jestem Armand, przywódca klanu „Czerwone Ćwieki”. Louis, co do ciebie, poniesiesz karę, jakim prawem wprowadziłeś go do naszej społeczności nie uzgodniwszy tego ze mną?! – Armand zacisnął pięści, aż zbielały mu knykcie, co się wyróżniało doskonale na tle krwi pokrywającej jego ciało.
Louis stał jak sparaliżowany, nie mógł się ruszyć.
- Zniszczył Ci życie, musisz teraz ukrywać się przed światłem jak tylko się da i nie możesz jeść normalnej żywności, teraz musisz pić krew, dlatego pozwalam, abyś się z nim rozprawił własnoręcznie, metody dowolne.
Rennick spojrzał nienawistnie na wampira, który zrujnował mu żywot, włosy stanęły mu do góry, czerwono-złota poświata z niego emanowała, rozprostował z chrzęstem ręce. Teraz nic nie mogło go powstrzymać.
- Nie dam Ci się złapać – szepnął Louis. – Nic ze mną nie zrobisz. – To mówiąc puścił się pędem wśród drzew. Rennick nie czekał, każda gałąź trzaskała, kiedy po niej przebiegał, widział Louisa kiedy ten tratował korony drzew, korzystając z wampirzej zwinności Noel zwiesił się jedną ręką na gałęzi, po czym wybił w powietrze, gdy dosięgał nieba wydarl się na cały las.
- JA CI SKURWYSYNIE Z DUPY ZROBIĘ KOSMODROB!! – wyciągnął ręke przed siebie w powietrzu i wrzasnął.
- Orchideus!
Potężna kusza pruła swoimi pociskami każdy obszar, ziemia przypominała sito.
- Twoje sztuczki na mnie nie działają. – usłyszał głos wampira. – A czcze pogróżki nie robią na mnie wrażenia.
Nagle przed nim zmaterializował się Rennick we własnej osobie.
- Silverwind!.
Potężna fala zmiotła wszystkie drzewa w powierzchni kilku kilometrów, a wampir został powieszony na niewidzialnym sznurze, który trzymał go za szyję. Teraz dopiero dostrzegł to, że całą twarz napastnika okrywał gruby czarny szalik.
- Co teraz? – szepnął Louis spod szalika. – Zabijesz mnie?
- JA CI Z DUPY ZROBIĘ ZAJEZDNIĘ TRAMWAJOWĄ!! JAKIM PRAWEM ZRUJNOWAŁEŚ MI ŻYCIE??!!
- Dotyk Przeznaczenia. – szepnął, były to jego ostatnie słowa, zaklęcie Rennicka rozerwało go na kawałki.
Koniec Wspomnienia.
Logan był pod wrażeniem, nie wiedział co o tym myśleć, zastanawiała go tylko ostatnia wypowiedź Louisa. Nie wiedział, że będzie musiał zmierzyć się z kimś kogo bardzo kocha i właśnie on zadecyduje o przeznaczeniu.
Rozdział XVIII
Logan właśnie przemierzał święty las Dranei, szukał wampira Armanda, gdyż Rennick zajęty pogonią za Louisem nie wypełnił swojej misji. Słońce zbliżało się ku zachodowi, na południu widoczne były czerwone jak krew chmury.
- Tej nocy przelano krew. – szepnął Lord sam do siebie. Był odziany w biały płaszcz ze złotą klamrą pod szyją w kształcie małego kielicha. Poły odzienia łopotały jak skrzydła nietoperza. Jeszcze tyle czasu do przebycia, musiał dostać się nad krwisty staw klanu „Czerwone Ćwieki” miał nadzieje, że nie spotka go to samo co Rennicka. Stopy zostawiały ślad w lekko rozmokłej od deszczu ziemi. Chwycił rękojeść sztyletu ponieważ czuł, że zbliża się niebezpieczeństwo. Nie pomylił się.
Zza drzewa wyskoczył olbrzymi wilk, miał ponad dwa metry wzrostu, jego srebrna sierść wskazywała, że nie jest zwyczajnym futrzakiem polującym na króliki, on chciał mięsa ludzi. Obnażył czerwone kły, oczy były puste, nieobecne. Jednak najdziwniejszy w tym wszystkim był jego ogon, ostry i spłaszczony na końcu wyglądał jak mały nóż myśliwski, jednak był kilka razy ostrzejszy.
- Tristewindri
Wilka odrzuciło, jednak jemu krew nie krzepnęła, Logan ciął sztyletem na odlew, przeciął ucho zwierzęcia, z którego wytrysła niebieska ciecz, gdy padła na trawę wypaliła się ona.
- STAĆ!
Zza drzewa wyłonił się mężczyzna, ten sam, którego Dormamu widział w wizji Rennicka.
- Jestem Armand de Lincourt, wódz wampirów we własnej osobie. Przeszedłeś próbę, nikt nie mógł zranić mojego wilka. Tobie się to udało. A zatem słucham czego Chcesz?
- Pomocy. – szepnął Holcroft, po czym upadł, oddychał ciężko.
- Filos Mori. – szepnął de Lincourt. Pochylił się nad Loganem, wręczył mu do ręki zwój zapisany runami. – Przekaż to swoim suwerenom. Macie poparcie klanu.
Gdy Holcroft się oddalił Armand z rozbawieniem obserwował tę sytuację, wiedział, że wojna się zbliża. Ale nie wiedział jaka będzie w niej stawka.
Tymczasem w innym miejscu Lasu Dranei.
Baron Kalgalath przemierzał tak jak Lord Dormamu bezkresne pustkowia Dranei, szedł na spotkanie z Bromem Miedzianobrodym, potężnym wodzem Taurenów.
Gdy doszedł do celu przcupnął za krzakiem, ponieważ zobaczył niezwykły widok, Taureni byli atakowani przez chodzące szkielety, czary latały wszędzie.
- Mordorus Interna. – szepnął Rick.
Wszystkie szkielety zmiotło w promieniu kilku kilometrów. Wtedy to Magnat wyszedł ze swojej kryjówki.
- Jam jest baron Kalgalath o wielki wodzu. – ukłonił się przed Bromem.
Wódz wyglądał jak normalny minotaur, z tym, że miał cztery metry wzrostu, Lawrance czuł się przy nim jak robak.
- Bądź pozdrowiony baronie Kalgalathu, wiem o wszystkim, jednakże nie przyłączę się do Levantosa, jego ludzie mnie zaatakowali, gdy nie czar rzucony przez ciebie dawno bym nie żył.
- Potrzebujemy pomocy Twoich szamanów i Twych wojsk, bez was nie damy sobie rady, orkowie i wampiry się zgodzili, teraz gdy tylko zawiążemy sojusz z niebiosami, oraz gdy pomogą nam nekromanci będziemy niezwyciężeni. Zakończymy tę krwawą rzeź.
- O nie. – zaśmiał się Brom. – To jest dopiero początek. Gdy przebudzi się Mroczny Chrystus wtedy nic go nie powstrzyma. A jedynym który rozstrzygnie losy wojny jest Jason Tylo.
- Jak to możliwe?
- Jason jest potężnym wojownikiem, wkrótce jednak będzie musiał wybrać między własnym życiem i życiem bliskich a ratowaniem świata przed siłami zła. Czarny Zbawiciel jest powiązany z Jasonem, nawet nie wiesz jak bardzo. Dowiesz się o tym gdy będzie za późno Richardzie Lawrance. Możesz wracać teraz do siebie, lub zostać na uczcie.
- Zostanę. – rzekł Rick, jednak zastanawiał się nad słowami Broma.
Tymczasem w Piekle.
Piekłem zagrzmiał śmiech, śmiech demona, to Levantos przechadzał się po nim, w ręku trzymał Mroczną Włócznię Przeznaczenia.
- Wkrótce Jasonie, zbawco ludzkości dasz mi to czego chcę. – zatarł dłonie z uciechy. – Jesteś mój Czarny Zbawicielu.
Rozdział XIX
Tymczasem w Niebiosach Jason odczuwał ból, wielki ból w lewym ramieniu, rozrywało mu je na kawałki, nie wiedział co to jest, nikt nie mógł rozwikłać co się dzieje w sercu nekromanty. Nikt nie wiedział co się stanie, w tej chwili Jason zwijał się z bólu. Podszedł do niego Randall, spojrzał krytycznym wzrokiem na jego ramię owinięte w elastyczny bandaż, pokręcił głową z dezaprobatą.
- Tato, ja nic nie mówię, ale nie mógłbyś iść z tym do Jezusa?
- Po cholerę. – wysyczał Tylo przez zaciśnięte zęby. – Rozrywa mi ramię, a Ty mnie do Jezusa odsyłasz.
- Co się dzieje? – obok nich zmaterializowała się Liv z Bruce`em u boku, była ubrana w dżinsy i biały podkoszulek, czarne włosy opadały na czoło.
- Jak to co? Ojcu rozrywa ramię, prosiłem go, żeby szedł z tym do Chrystusa. – odezwał się młodszy z rodu.
- Poczekajcie tu chwilę. – Bruce zniknął aby pojawić się za pół sekundy z fiolką bezbarwnego płynu w ręku.
- Pij. – nakazał Jasonowi, ten niechętnie przyjął lek, osunął się w sen.
Stał na środku murowanej komnaty, posadzka była czerwona jak krew, ściany białe jak lico wampira. Na środku stał Levantos we własnej osobie, w dłoniach dzierżył Stygmat Piekieł.
- Witaj Jasonie. – odezwał się uprzejmie.
- Kim Jesteś i czego Chcesz?
- Jestem synem Delawara, nie musisz się obawiać, nie ściągnąłem cię tutaj, aby zabić, niewątpliwie miałbym takie możliwości.
- DOOM MASICRE! – wrzasnął Tylo.
Demon z łatwością odbił zaklęcie jednym ruchem ręki.
- Nieładnie Jasonie, zaprosiłem cię tutaj z pobudek czysto przyjaznych.
- Więc słucham. – Tylo wrzał z gniewu, jednak nie pozostało mu nic innego jak czekać.
- Jak Wiesz w moim posiadaniu jest artefakt zwany Stygmatem Piekieł, trzymam go tu w ręku, jednak nie ja będę jego posiadaczem. Spójrz w lustro.
Przed młodym nekromantą zmaterializowała się biała przestrzeń pośród krwistoczerwonej posadzki. Widział w nim rzeź, wszyscy ziemianie padali pod młotami, toporami i ostrzami Wampirów, Orków i Taurenów, to co zobaczył Jason w lustrze Delawara przyćmiło jego wszystkie zmysły.
Liv, Bruce, Randall, Logan i Hylius oraz Richard zostali otoczeni przez Wampiry, nikt nie mógł im dać rady. Liv miała rozcięte gardło, Logan odciętą głowę, Richard przepołowiony toporem orka, Bruce i Randall zostali nabici na rogi Taurenów. Do nich dołączyli mieszkańcy ziemi, utonęli w krwi.
Wizja się rozmyła, Jason nie mógł w to uwierzyć, Taureni, Orkowie i Wampiry obiecali przyłączyć się do niebios i Nekromantów.
- Jak mam Ci wierzyć? – spytał. – Jeśli posiądziesz Stygmat Piekieł zostaniesz Czarnym Zbawicielem. Nie pozwolę Ci na to.
- Jeśli nie chwycisz Włóczni w swoje dłonie wizja się spełni, widziałeś przyszłość, możesz ją odmienić młody nekromanto. Aż tak bardzo nie zależy Ci na Randallu i jego rodzinie? A Twój wnuk? synowa? Zastanów się dobrze, możesz mnie zabić jeśli Chcesz, lecz Stygmat Piekieł należy się Tobie.
- Tristewindri. – szepnął Jason, lecz gdy promień leciał w strone przeciwnika, wymierzył mu kopniaka w tył czaszki, potem uderzył z całej sily w splot słoneczny, Levantos nie wytrzymał, zachłysnął się własną krwią. Gdy konał zdążył wyszeptać.
- Weź……Stygmat.
Jason stojąc nad martwym wrogiem wreszcie odetchnął. Zabił Levantosa, jednak przypominając sobie tą wizje, był zaniepokojony.
- Muszę ich ocalić. – zdecydował po czym chwycił w swoje dłonie Stygmat Piekieł.
Uniósł się dwadzieścia metrów ponad ziemię, otoczyło go czarno – czerwone światło, na plecach został wyryty znak, czaszka z przecinającym ją krucyfiksem w poziomie. Znak Mrocznego Chrystusa, Jason Tylo stracił swoje człowieczeństwo, jego skóra zrobiła się krwiście czerwona, oczy czarne, włosy wydłużyły się do pasa. Gdy wstał nie był już tą samą osobą, nie był zbawicielem ludzkości, teraz był narzędziem zła. Włócznia wrosła mu w lewe ramię, tworząc na nim tatuaż.
- Nadszedł czas…..Aby Mroczny Chrystus oczyścił świat.
Obudził się w niebiosach. Wstał z posłania, strzelił karkiem, jego oczy błysnęły nienawistnie. Przeniósł się tam gdzie właśnie przebywała jego rodzina.
Gdy zobaczyli seniora rodu krew odpłynęła im z twarzy, Jerzy widząc Jasona szepnął.
- Nie może być…..Jasonie….Ty Jesteś Mrocznym Chrystusem? – łzy lały się z twarzy archanioła.
- Baliste!
Wielki głaz przygniótł Jerzego, nie pozostal po nim nawet popiół. Randall nie wytrzymał, wyszedł ojcu naprzeciw.
- Tato – płakał. – Dlaczego?, powiedziano, że zniszczysz Mrocznego Chrystusa, nie staniesz się nim.
- Zrobiłem to dla Was synu. – odrzekł Czarny Zbawiciel. – Jason Tylo już nie istnieje, teraz jest tylko Mroczny Chrystus. To musiało się stać. Jesteś ze mną, czy przeciw mnie?
- Mój ojciec już nie istnieje. – odrzekł smutno. – Ty na pewno nim nie Jesteś.
- Sacre Dios!
Ten czar rzucił Jezus, jednak wchłonął on w barierę wokół Jasona.
- Coś ty z sobą zrobił? – spytał głosem przepełnionym największym obrzydzeniem. – Byłeś moim przyjacielem, teraz jesteś wrogiem. Ufałem ci a ty nas zdradziłeś.
- Carnacos Patekisto.
Czarny łańcuch oplótł Jezusa, nie mógł się ruszyć z miejsca.
- Równiny Northendu, tam się spotkamy Chrystusie, rozstrzygniemy to między sobą, tylko ty i ja.
To mówiąc zniknął.
Liv ukryła twarz w dłoniach płacząc, Bruce przytulił matkę kołysząc ją w ramionach, teraz nie mieli wyboru, musieli pomóc Jezusowi zabić Jasona. Jednak to nie było proste. Musieli poświęcić siebie, aby ratować ojca.
Wiem, że macie mnie zamiar zaszlachtować, lecz to już koniec „Stygmatu Piekieł” dalszy ciąg historii w V Tomie zatytuowanym „Mroczny Chrystus” Zapraszam do lektury i komentowania
Laukaz
Wysłany: Pon 14:53, 20 Sie 2007
Temat postu:
Rozdział XII
- Zamorduję go. – rzekł Randall, po czym nie czekając na protesty Jasona i reszty rozpiął skrzydła na całą szerokość, przybrał postać nekromancką i poszybował w kierunku piekieł, teraz nic go nie powstrzymało, to miłość mieszana z furią dodawała mu odwagi i sił. Na jego twarzy Jason zauważył coś co widział w starożytnym Rzymie : rządzę mordu.
- Doigrałeś się skurwysynie z piekieł. – szepnął Randall nienawistnie, gdy leciał na spotkanie z Delawarem. – Tym razem nie popuszczę, wykończę cię osobiście.
Tym razem nie korzystał z magii aby dojść w głąb ziemi, po prostu przebił się przez skorupę, niczym smuga światła rozciął strażnika bramy, ją samą wyłamał z zawiasów, zastał znowu „komitet powitalny”
- Tristewindri.
Wszystkim krew zakrzepła w żyłach, popadali na czarną ziemię bez życia. Randall niczym fala tsunami wycinał sobie drogę wśród krwi przeciwników, nic nie mogło go zatrzymać, wszedł znów na pomost czarnej rzeki, jednak tym razem nie wskoczył do niej, ale uniósł dłoń na wysokość serca, skupił się mocno, wyobraził sobie Livię, dzięki czemu moc zaklęcia była potężniejsza
- Traevam!
Ziemia pod rzeką po prostu się rozstąpiła wsysając w siebie śmiercionośną ciecz, dusze jakby odetchnęły, już nie były przezroczyste, teraz zaczynały nabierać ludzkich kształtów i kolorów.
- Ta rzeka – myślał Tylo. – Wysysa z ludzi ich cielesność.
W tej chwili jednak zobaczył, że ci ludzie garną się do niego, przygotował miecz, jednakże nikt nie chciał go atakować, jego „napastnikami” okazali się żołnierze Jerozolimy.
- Błagam, pozwól nam wrócić do domów i żon. – poprosił jakiś starzec. – Jestem młody jednak ta rzeka wyssała ze mnie wszystkie siły witalne, musimy jakoś zatkać wylot. – Tutaj wskazał ręką na otwór, przez który sączyła się ciecz, właściwie to był cieńki strumyczek.
- Baliste!
Wyciek został zatkany, Randall krzyknął.
- Traevam!
Sufit nad nimi po prostu rozerwało, widać było promienie słoneczne.
- Uciekajcie!. – przywołał linę z niebios, zarzucił ją na otwór i kazał wychodzić żołnierzom.
Gdy został sam, przeszedł na drugi koniec mostu, tam były drzwi do komnaty Delawara, który to włożył pelerynę wampira, wypił krew upadłego archanioła, do czego doszła laska druidów, stał się arcynekromantą, żółte światło oplotło jego sylwetkę, mięśnie nabrzmiały, peleryna stała się krwiście czerwona, laska jakby zmalała w jego potężnej dłoni, rozległ się ryk jakiegoś mitycznego stwora. Całe ciało miał pokryte runami, uśmiechnął się do siebie, to była chwila jego triumfu.
Niebiosa – Ten sam czas.
- Mamy przechlapane. – orzekł Bruce.
- W pełni się z Tobą zgadzam – odpowiedział mu Jason. – Jednak nie możemy się teraz wtrącić, Randall musi iść po Livię sam, my możemy tylko obserwować.
- To jeszcze nie wszystko. – wtrącił się Jezus. – Delawara nie można zabić, do jego zabicia potrzebny jest Stygmat Piekieł, po ten Stygmat musi udać się właśnie Randall.
Z powrotem w Piekle.
Potężne huknięcie we wrota wyrwało Delawara z zamyślenia, w otworze stał młody Randall Tylo z mieczem w ręku i rządzą mordu w oczach.
- Oddaj mi Liv parszywy skurwysynu, inaczej marny twój los.
- Jestem potężniejszy od każdego nekromanty, ponieważ nic nie może się równać z potęgą starożytnych artefaktów, jam jest arcynekromanta i nic nie pokona mojej potęgi.
- TRISTEWINDRI!! – wrzasnął Randall.
Delawar odbił jego zaklęcie z łatwością, archanioł wzleciał nad niego i wymierzył mu tęgiego kopniaka w twarz, a następnie w kark, słychać było chrupnięcie kości, Tylo złamał mu kark, jednak na niego to nie zadziałało, nie mógł tylko ruszać głową, Randall wiedział, że do zabicia Delawara jest potrzebny Stygmat Piekieł, wyczytał to w umyśle Chrystusa, jednak pomyślał logicznie i do tego co zamierzał zrobić nie było mu potrzebne nic, prócz olbrzymiej mocy, którą posiadał z furii.
- Destructis!
Biały promień wielkości kolumny wyleciał w stronę karku Delawara, który niczego się nie spodziewał, rozniosło mu głowę, rozbryzgała się na wiele krwawych kawałków, jednak Tylo na to nie patrzył, połączył dłonie w jedność, jakby miał się modlić, oczy zabłysnęły na czerwono, wyciągnął ręce przed siebie, skupił się mocno, przez każdy milimetr jego ciała przepływała magia, palce miotały błyskawice, wlosy stanęły do góry, targał nimi złoty wiatr. Demon patrzył bezsilnie jak jego wróg rośnie w siłę.
- Nie doceniłem gówniarza. – szepnął z rezygnacją, jednak okazał się ktoś silniejszy od niego.
- Doom Masicre!
Złoto niebieska kula poszybowała w stronę Demona, było widać jego oczy rozszerzone w paroksyźmie przerażenia i jego nieludzki krzyk. Po chwili spłonął, a jego prochy rozwiało po piekle, w tej chwili było słychać potężny huk i piorun wdarł się do siedziby piekielnej, jednak nie był to piorun wysłany przez Boga, w powietrzu przed oczami Randalla ujawniła się postać młodej kobiety, długie białe włosy opadały jej na ramiona, luźna czarna szata zwisała z jej ramion, figurę miała piękną, jednym słowem ideał kobiety. Mgła która ją okalała była srebrnozłota.
- Popełniłeś błąd nekromanto, teraz jedno piekło zamieni się w jeszcze gorsze. – co mówiąc rozpłynęła się.
Tylo zastanawiał się, kto to może być, jednak gdy zauważył Livię, która miała już ludzkie kształty wziął ją na ręce, cała zapłakaną i złożył na jej ustach namiętny pocałunek, gdy już się od siebie oderwali, popatrzyła na niego i szepnęła
- Ale jak to? Jak ty to zrobiłeś? – spytała ze łzami w oczach.
- Nas nic nie rozdzieli, nawet śmierć. – szepnął jej na ucho, a teraz chodź, musimy się stąd wydostać. – spojrzał na żonę, dopiero teraz dotarło do niego, że jest w strzępach ubrań, jej ciało nosiło ślady, ślady czegoś na widok czego Tylo o mało nie zemdlał.
- On mnie zgwałcił. – łkała mu w ramię. – Urodziłam mu dziecko. – wtuliła się w archanioła, ten pogładził ją po włosach.
- Jedno piekło na drugie – myślał. – Potomstwo tego dziada może mieć tragiczny wpływ w pomieszaniu z krwią archaniołów.
- Nie zostawiaj mnie. – łkała mu dalej w ramię.
- Nie zostawię cię księżniczko, nie po to szedłem do piekieł, aby cie teraz zostawiać. – uśmiechnął się do niej. – Jesteś najwspanialszą kobietą na świecie, moją pochodnią życia, cokolwiek się zdarzy, zawsze będę przy Tobie. – wziął ją na ręce i poszybował w kierunku niebios.
Jedno piekło się skończyło, drugim był potomek Delawara, a ten koszmar miał być gorszy od poprzedniego.
Rozdział XIII
Liv całe szczęście udało się zasnąć po wlaniu w nią kilku płynów według receptury Chrystusa. Właśnie spała, jednak to był niespokojny sen, właściwie cały czas kobieta rzucała się jak w spazmach, Randall obserwował to z coraz bardziej rosnącym niepokojem, siedział przy żonie dzień i noc, wysyłał jej pozytywną energię, nie wierzył, że coś takiego mogło stać się właśnie jej, pocieszał się myślą, że Delawar już nie żyje, jednak nie wiedział, że jego syn będzie o wiele potężniejszy, poprzysiągł zemstę na pomiocie piekieł i nie zamierzał tego zostawić losowi, tym razem musiał wziąć sprawy w swoje ręce, ani Jason ani Bruce nie mogli mu pomóc, to chciał załatwić sam.
Bruce obserwował ojca, nie mógł się nie zgodzić z tym, że mimo wieku i licznych trosk jego ojciec jest przystojny, muskuły miał niczego sobie, twarz była opalona na ciemny brąz, gładkie czarno brązowe włosy opadały niesfornie na czoło, teraz gdy Randall czuwał przy Liv to właśnie on chciał się wybrać na poszukiwanie Stygmatu Piekieł, nie wiedział jednak do czego będzie musiał się posunąć i jak zmieni się psychicznie podczas tej wojny.
Chrystus przestąpił próg Sali szpitalnej, zastał Randalla kiedy ten czuwał przy łożu Liv, w tej chwili była podłączona pod aparaturę jakiej nie powstydziłby się żaden szpital okręgowy, archanioł był jakby w transie, dopiero gdy Zbawca położył mu dłoń na ramieniu ocknął się z letargu.
- Mam dwie wiadomości, dobrą i złą, jaką Chcesz najpierw? – spytał Jezus.
- Złą.
- Delawar żyje w umyśle Liv, teraz wiemy dlaczego się nie budzi, a dobra wiadomość to taka, że można go stamtąd wyrzucić, musisz wejść do umysłu swej żony. Odprawię odpowiedni rytuał, odpocznij i zbierz siły, tam możesz polegać jedynie na orężu i magii, zabezpieczymy Liv, żeby żadne zaklęcie nie uszkodziło jej umysłu, a teraz połóż się spać, kto inny popilnuje ci żony.
Tylo posłuchał Chrystusa, na następny dzień było wszystko gotowe, położył się na łóżku, Jezus zaczął szeptać jakieś niezrozumiałe formuły, wokół niego zaczęły unosić się czarne promienie, które spiralą leciały do sklepienia, następnie uderzyły anioła prosto w serce, rozdzieliły się na dwie połówki, łącząc Liv i Randalla więzią nie do przebicia, Tylo zamknął oczy, poczuł się jakby spadał w czarną otchłań bez dna, obudził się na trawiastej łące, wokół niego kłębiły się obrazy, on i Liv podczas pierwszej rozmowy w szkole, mała dziewczynka o czarnych włosach do ramion odprowadzana do zerówki przez młodszego Carlosa Vegę, potem coraz dalej lata szkolne, młodzieńcze miłości Liv, aż w końcu ich znajomość, przemyślenia na swój własny temat, w końcu zagłębił się do mózgu, tutaj znalazł liczne informacje ze wszystkich dziedzin naukowych, począwszy od lingwistyki skończywszy na matematyce i naukach stosowanych.
- Ale mam inteligentną żonę – gwizdnął pod nosem. Gdy przemierzał dalsze zakamarki umysłu młodej kobiety natknął się na Delawara we własnej osobie.
- Cóż za sposobność, pies okazał się demonem. – uśmiechnął się złowrogo Randall. – Pokonałem tego psa raz, pokonam i drugi.
- Nie na mojej ziemi. – Delawar chwycił dwie czaszki w swoje potężne dłonie, po czym rozgniótł je uderzeniem o siebie, został tylko proch, który rozwiał się w cztery strony świata. – Tutaj jestem niezwyciężony.
Tylo odrzucił płaszcz, stanął w gotowej pozie, nie miał na sobie nic prócz lekkich spodni i miecza przypiętego do pasa. Zaatakował pierwszy, jednak demon urósł do niewyobrażalnych rozmiarów, teraz Randall był przy nim jak robak. Latał między jego gigantycznymi nogami próbując nie zostać rozgniecionym, kule ognia wielkości gór latały wszędzie niszcząc wszystko na popiół.
- „Liv cierpi przez tego skurwysyńskiego jegomościa” – myślał nekromanta. – „Błagam, pomóż mi”
Nagle przez Delawara zaczęło prześwitywać biało niebieskie światło, on sam kulił się, aż stał się równy z aniołem, próbował rzucić w niego kulą ognia, jednak nie udało mu się to.
- „Potęga miłości” – usłyszał Tylo w swej głowie, głos należał do wyroczni, która ostrzegła go przed gorszym piekłem” – „To ona pomoże ci pokonać wroga, nie zabijesz go mieczem ani łukiem, zabijesz go miłością”
- „Jak?” – pytał telepatycznie, latając cały czas, aby zmylić przeciwnika.
- „Pomyśl, na pewno Ci się uda” – rzekła Wyrocznia, po czym się wyłączyła z umysłu młodzieńca.
Młodzian skupił się mocno, przed oczami przeleciało mu całe życie, jednak to chwile z Livią zdominowały jego umysł, złota aura unosząca się spiralami pod sklepienie, skupił w sobie całą miłość jaką żywił do żony i syna, uderzył w Delawara tą siła, która przybrała postać kobiety w białej szacie do kolan z wielką włócznią, został przez nią zmieciony z powierzchni ziemi, raz na zawsze. Tylo obudził się w swoim łóżku, po Liv było widać, że ma już spokój, demon został wymieciony z jej myśli, jednak Randall dalej pamiętał słowa wyroczni
- „Teraz jedno piekło zamieni się w jeszcze gorsze” – brzmiało mu w głowie, nie wiedział, że czeka go ciężka przeprawa, a Stygmat Piekieł będzie musiał zdobyć w najmniej oczekiwany przez niego sposób.
Puszcza Amazońska – Tydzień Później
Tajemniczy kształt migał pośród drzew, nie wiadomo było któż to jest, lecz gdy dotknął drzewa ono uschło, słychać było szyderczy śmiech.
- Nienawidzę archaniołów, zwłaszcza Randalla Tylo, obiecuje, że cie pomszczę Tato.
Rozdział XIV
Gdzieś w głębi Puszczy Amazońskiej.
Czarne chmury objawiły się na nieboskłonie, pioruny trzaskały we wszystko na swojej drodze, wśród mrocznych i majestatycznych drzew objawiał się piękny, lecz zarazem przerażający zamek, zbudowany z mocnej czarnej cegły posiadał strzeliste wieżyczki i baszty koloru dojrzałej wiśni, błyskawice nie trafiały w jego okolice, był nienaruszalny, jednak to co się działo na zewnątrz nie miało odbicia w tym co wyprawiało się w środku.
Gdy ktoś wszedł do środka słyszał przeraźliwy krzyk, nieludzki wrzask, właściwie warkot dzikiej bestii.
W ciemnej komnacie oświetlonej tylko blaskiem pochodni zwisających ze ścian na rzeźbionym z marmuru tronie siedziała postać, która była cała zasłonięta przez czarną pelerynę z kapturem naciągniętym na twarz, spod niego były widoczne czerwone źrenice, jak dwa krwawe punkty w ciemności organizmu, jednak nie był sam, przed jego tronem kłaniał się inny osobnik, jednak nie był zwykły, jego tors pokrywała łuskowata lśniąca skóra pod grubym futrem koloru dojrzałego jabłka.
- Pourri. – zwróciła się postać na tronie do swojego sługusa. – Liczę, że mnie nie Zawiedziesz. – przeciągał głoski, mówienie sprawiało mu olbrzymią trudność, świszczał przy tym jak halniak z południa.
Stwór pokłonił się przed swoim panem, widać było, że czuł respekt, gdy spojrzał suwerenowi w twarz, długie czarne zakrzywione szpony wychodziły mu z palców, otarł je o podłoże, zaskrzypiało i z jego łap poleciał snop iskier, długie białe kły obnażył w morderczym uśmiechu, łuski na głowie i pod skórą przybrały żółty odcień, oczy miał jak szparki.
- Jestem na Twoje rozzzzzzzkazzyyyyy mój mistrzu – odrzekł wolno przeciągając słowa. – Co tylko rozkażesz.
- Dobrze. – ucieszył się dowódca. – Jesteś jedyną ocalałą hybrydą likanina z jaszczurem, przydasz mi się, nawet nie wiesz jak, musisz oddać mi swój włos.
Potwór wyrwał sobie włos ze łba podając go suwerenowi, ten skinął dłonią, poszli zagłębiając się dalej w mroczne komnaty, weszli do jednego z wielu pomieszczeń, tam Pourri przeżył szok. Widział sterylnie biały pokój, wszędzie było widać komory z embrionalnymi zarodkami, podłączeni do kanistrów z krwią.
- Pourri, jesteś ojcem nowej rasy, ich nowym bogiem. – szepnął demon. – Mam dla ciebie inne zadanie, pójdziesz jako mój poseł do starożytnego wodza plemienia Orków, ich wódz zwie się Horst Młotoręki, wysłucha cię bez przeszkód, powiedz iż przysłał cię Levantos, a na pewno znajdzie dla ciebie czas, przekonaj go, aby stanął ze swoim klanem zwanym „Czerwony Topór” po naszej stronie, daj mu wszystko czego będzie chciał, ja zajmę się Taurenami, ich wodzowie też mogą się przydać, aby wybić całe niebiosa, bowiem tym razem ja będę nowym Bogiem. Taureni to mistyczne centaury wyższe od ludzi o jakieś 3 metry, ich szamani i druidzi mogą się przydać w bitwie, to na razie wszystko, werbowaniem wojsk zajmiemy się wkrótce, potrzebujemy wielu kadetów. – tutaj zatarł złowieszczo dłonie. Gdy Pourri zniknął Levantos szepnął.
- Tym razem żaden nekromanta mi się nie wymknie, a Randall Tylo będzie mój, pomszczę Cię ojcze.
Sam Randall nie wiedział, że tym razem przeciwnik jest o wiele potężniejszy niż Delawar, jego ojciec.
Rozdział XV
Wierny oddział Levantosa składał się głównie z hybryd takich jak Pourri, mieszanin jaszczura z likaninem, jednak w ich kolorystyce przeważała czerwień i intensywna żółć, ich szparkowate oczy emanowały rządzą mordu. Widząc to demon miał cały czas uśmiech na twarzy, jednak był to uśmiech szaleńca. Miał w planach wybić wszystkich archaniołów, potem zająć się ludźmi, nie mógł teraz dać sobie spokoju, chodziło o coś więcej niż ambicję władania światem, tym razem były to pobudki czysto rodzinne.
Pustynia Syryjska – Czternaście dni później.
Intensywne słońce oświetlało skórę hybrydy, pot ciekł mu obficie z sierści, lał się strugami na piasek, jednak musiał dojść do celu, bowiem gdy pokona pustynię znajdzie się w mitycznym lesie Dranei, tam mieszkali Orkowie, razem ze swoim wodzem Horstem Młotorękim. Zadaniem stwora było zwerbowanie ich, nic więcej. Misja na pierwszy rzut oka prosta, jednak nie wszystko jest takie proste jak się wydaje.
W oddali zaczęły majaczyć kształty lasu, dla udręczonego ciała jaszczura wybawienie, pysk miał otwarty, gdy wszedł w przyjemnie cienie drzew odetchnął z ulgą, rozejrzał się wokół siebie. Na drzewie był napis wykonany za pomocą runów, można było go odczytać, Pourri nie miał z tym problemów.
Wejdź, jeśli się nie boisz, lecz zważ na swój los
W tym lesie nic nie jest jakie być powinno
Pomnij te słowa, gdy zatracisz siebie.
Stwór uśmiechnął się drwiąco. Poczłapał dalej, aż w końcu wszedł do dość dziwnego miejsca. Polana była ukryta pod cieniem drzew, jednak to nie drzewa przykuły jego uwagę, lecz manierka z wodą, jaka była postawiona na ziemi, niedaleko było słychać dziwne niezidentyfikowane odgłosy niewątpliwie biesiady, schło mu w ustach, więc skorzystawszy z gościny chwycił manierkę w szpony, przeszło go wtedy mrowienie, bezwład ogarnął ciało, Pourri zwalił się jak kłoda na ziemię, nie mogąc wykonać ruchu patrzył bezsilnie jak topór uderza w jego głowę, nie zabił go, po prostu ogłuszył.
Obudził się przy tronie, spojrzał w górę, gdyż już odzyskał sprawność fizyczną. Jego oczom ukazała się przedziwna istota, była cała zielona, masa mięśni ukrywała się pod opalonymi płatami skóry, całkowicie łysy, jednak groźny i wzbudzający respekt, warknął nieprzyjemnie obnażając nierówne żółte zęby.
- Czego Chcesz intruzie? – spytał głębokim basem, przypominającym raczej warknięcie.
- Waszej pomocy, Młotoręki, przychodzę tutaj ze szlachetnym zamiarem. – skłamał jaszczur.
- ŁŻESZ! – krzyknął Horst. – Wyciągnął zza pasa miecz, zakrzywiony na końcu, wstał na równe nogi, które nawiasem mówiąc były także pięknie umięśnione, jednak je pokrywała mała ilość czarnych włosów, oczy orka rozszerzyły się w grymasie wściekłości, jego zastępy dobyły toporów, włóczni i dzid, wszystkie wycelowane były w hybrydę.
- Las Dranei jest świętym miejscem sługusie Levantosa, wiem po co przyszedłeś, myślisz, ze się do was przyłączę? – nie ukrywał pogardy. – Jego ojciec Delawar był po prostu głupcem, jeśli jego syn myśli, że zdołasz mnie zwerbować jesteś w błędzie, czego Ci nagadał?! MÓW!.
Pourri zmaterializował w swej dłoni ognisty miecz, skoczył z prędkością światła w kierunku Horsta, z zamiarem odcięcia wodzowi głowy, żaden z żołnierzy nie zdążył zareagować, łącznie z przywódcą, który dopiero co unosił broń. Pół-jaszczur był już blisko, ostrze od szyi dzieliły cale, ork czuł, że koniec jest nieuchronny.
- SILVERWIND!
Srebrny wiatr wytrysnął dosłownie zza drzewa odrzucając stwora jak najdalej od wodza, ten gdy odzyskał siłę chciał ruszyć na napastnika, jednak mroczna strzała raniła go w ramię, ponowił swój manewr, jednak tym razem potężny cios w brzuch go powstrzymał. Jednak to nie Horst uderzył.
Postać w czarnej szacie z kapturem nasuniętym na twarz pojawiła się praktycznie z nikąd, okładała twarz pół-jaszczura równymi ciosami, nikt nie mógł za nim nadążyć.
- Zabaw się ze mną. – szepnął napastnik. – Jesteś po prostu zerem.
- Zejdź mi z drogi, użyję magii jeśli się nie cofniesz. – zagroził Pourri.
- Tristewindri!
Krew zaczęła krzepnąć mu w żyłach, jednak powoli, ciało potwora miało właściwość regeneracji, żyły mógł po prostu odzyskać, przeciwnik cofnął zaklęcie.
- Używaj magii, jednak wiedz, że ja też potrafię. – słychać było cichy śmiech spod kaptura.
- Twoje umiejętności są niczym – Pourri splunął na ziemię, wtedy dostał tęgiego kopniaka między nogi, zwinął się z bólu, przeciwnik wyjął piękny ręcznie rzeźbiony topór, na trzonie widać było czaszkę, ostrze było złoto czerwone. Ranny Horst otworzył szeroko oczy.
- Wola Hellscreama. – szepnął.
Napastnik odciął hybrydzie nogi, ten upadł w kałuży własnej zielonej posoki, ryczał jak ranny wół, zdążył jednak je zregenerować.
- Orchideus. – śmiercionośna ciecz zalała całą ziemię, orkom nie wyrządziła krzywdy, jednak jaszczur miał spalone całe nogi i rękę. Przybysz machnął ręką, wokół orków utworzyła się niebieska kula energii. Ten niewiele myśląc połączył dłonie w jedność, jakby miał się modlić, oczy zabłysnęły na czerwono, wyciągnął ręce przed siebie, skupił się mocno, przez każdy milimetr jego ciała przepływała magia, palce miotały błyskawice, wlosy stanęły do góry, targał nimi złoty wiatr.
- Doom Masicre!
Złoto niebieska kula poszybowała w stronę stwora, było widać jego oczy rozszerzone w paroksyźmie przerażenia i nieludzki krzyk. Po chwili spłonął, a jego prochy rozwiało po całej Dranei. Gdy wybawca uwolnił już wszystkich zaczęli składać mu hołd. Horst podszedł z podziwem wyciągnął potężną kosmatą dłoń w stronę wybawcy ich ludu.
- Kim Jesteś? – spytał.
- Tam skąd pochodzę zwą mnie Baron Kalgalath. Miejsce mojego pochodzenia to formalnie Jerozolima, lecz jestem królem Królestwa Czerwonego Słońca w krainie Durotar, teraz mieszkam w Londynie, tam jestem znany pod całkiem innym nazwiskiem.
- A jakie to nazwisko?
- Nazywam się Richard Lawrance a w moich żyłach płynie krew syna Bożego, innymi słowy jestem synem Jezusa Chrystusa.
Rozdział XVI
Na wielkiej lodowej pustyni bieguna północnego szalała właśnie burza śnieżna. Płatki śniegu widoczne były na wielkich lodowych bryłach wystających z zamarzniętego lodowca, jednak kroczącej wśród zawiei postaci to najwidoczniej nie przeszkadzało, czerwona szata z kapturem naciągniętym na twarz nie była wcale narażona na dotyk żywiołu. Postać ta przemierzała bezkresne lodowce, na wierzchu lewej dłoni widniała blizna w kształcie klingi miecza, z której skapywała krew, na drugiej ręce był kielich. Osoba stanęła, a gdy przemówiła wśród bezkresnych pustkowi głos miała twardy i zdecydowany, niewątpliwie był to mężczyzna.
- Relanios Arcanum!
W lodzie utworzyły się piękne szkliste schody, prowadzące w głąb lodowca, gdy już zszedł w ciemność, w jego oczach pojawiły się ogniki, widział wszystko jak na dłoni, jasność okalała jego wzrok, mógł policzyć pęknięcia na suficie i mosiężnie kutych drzwiach.
Wrót strzegli dwaj orkowie i trzej jaszczuroludzie, były to potężne istoty o twarzach jaszczurów i mięśniach ze stali, każdy na głowie miał złoty hełm i włócznię z mieczem w gotowości, zasalutowali na cześć przybysza. Ten wkroczył do komnaty w której panowała ciemność, odwrócił się w stronę cichego stukotu laski.
- Witamy Lordzie Dormamu
- Wiesz kim jestem? – zdziwił się mężczyzna, cały czas miał nasunięty kaptur na twarz.
- Jestem wyrocznią, wiem wszystko. – odpowiedziała mu stara kobieta, która wyłoniła się z cienia.
- Skoro wiesz wszystko – odrzekł Lord. – Może wiesz, dlaczego tu jestem. - w jego głosie było słychać nutkę ironii, jednak też szanował swoją rozmówczynię.
- Bractwo Magnatów Świętej Krwi musi się odrodzić Lordzie Dormamu, a może powinnam powiedzieć „Logan”?
Przybysz odsłonił twarz, okazał się nim nie kto inny jak Logan Holcroft we własnej osobie.
- Nie nazywaj mnie tak, proszę. – szepnął. – Moja dawna tożsamość została zapomniana, i nie chcę do niej wracać.
- Skrywasz wiele sekretów. – wyrocznia dotknęła jego twarzy, pogładziła policzek, ten siłą woli uklęknął, czuł respekt przed tą kobietą. – Archaniołowie nie poradzą sobie z Levantosem sami, potrzeba im sprzymierzeńców, takich jak wy.
- Nie jestem Magnatem świętej krwi. – rzekł Lord. – Jeszcze nie, przyjąłem tytuł Lordowski i nowe imię, bo dopiero chcę nim zostać.
- A zatem przywiodło cię to do mnie.
- Co ma wspólnego moje członkostwo w bractwie z tobą? – zadał pytanie Logan.
- Usiądźmy – kobieta machnęła ręką, a przed nimi zmaterializowały się dwa krzesła, stół a na nim dwa kieliszki i butelka wina. Nalała sobie i mężczyźnie, pociągnęła łyk wpatrując się w niego, odłożyła naczynie po czym podjęła swoją opowieść.
- Magnaci Świętej Krwi istnieją od zamieszhłych czasów, wtedy jeszcze nie czczono Boga, lecz różne inne Bóstwa, to bractwo jest tak samo stare jak i sam świat, powstaliśmy z pierwotnej brei, z wielkiego prawybuchu. W czasach ludzi pierwotnych już działaliśmy. Naszym praprzodkiem był jeden z ludzi jaskiniowych, jego imię nie jest znane, kazał się tytułować władcą swojego plemienia, tamte bóstwa dostrzegły już wtedy narastające zło, został on naznaczony symbolem jaki Ty nosisz na wierzchu obu dłoni, wielu ludzi dołączało z czasem do tej społeczności, potem zwali się Bractwem Możnych, gdy pojawił się Jezus postanowili chronić dobra na ziemi, lecz również wartości chrześcijaństwa, bronimy świętej krwi jaką jest Jezus, dlatego nasza nazwa właśnie tak brzmi, bractwo przez wieki nie działało, zostało zastąpione Archaniołami, radzili sobie dobrze, jednak jeśli chodzi o magię, są słabsi od magnatów. Archaniołowie to przy was dopiero dzieci, wy znacie nie tylko zaklęcia archaniołów, z czasem się ich nauczysz Lordzie Dormamu, słyszałam, że Jesteś nekromantą, jednak nekromanci nie dorastają członkom bractwa do pięt. – skończyła wywód Wyrocznia.
Dormamu z wrażenia wypił cały kieliszek jednym haustem, nie mogł uwierzyć w to co usłyszał.
- A co będę umiał po przeszkoleniu?, jaką magię będę znał?.
- Magię archanielską i żywiołów masz w jednym palcu, nekromancka nie stanowi dla Ciebie problemu. A co będziesz znał? Poruszał będziesz się szybciej niż nekromanci i demony, magię Elfów, Wampirów, Druidów, Orków, Taurenów i Nieumarłych, nadludzka zwinność i te cechy będą cię czynić niepokonanym, jednakże nie tylko Ty przejdziesz to szkolenie, a teraz pozwól ze mną. – wstała, prowadząc młodzieńca przez korytarze dawno już opuszczone i zapomniane, były całe z lodu.
Weszli do komnaty w której był stół w kształcie kwadratu, dość długi, na blacie były symbole, jakie Lord miał na ręku, przy stole siedzieli już inni osobnicy, jeden w białej, drugi w czarnej a trzeci w zielonej szacie, żaden nie pokazał twarzy.
- To są inni magnaci, którzy razem z Tobą przystąpią do szkolenia Lordzie Dormamu. – Wyrocznia w tym momencie zniknęła, inni wstali z wyciągniętymi dłońmi, pierwszy przywitał się człowiek w białej tunice.
- Jestem Książę Lorderonu, poznać mi ciebie jest zaszczytem.
Gdy Logan ściskał jego dłoń wydało mu się, że jego ręka trafiła w imadło, potem podszedł człowiek odziany na czarno.
- Hrabia Ravenoxus, do twych usług Lordzie Dormamu.
Osobnik w zieleni nie wyciągnął dłoni co zaintrygowało Logana.
- Nie jestem człowiekiem Lordzie Dormamu, jestem wampirem, światło źle na mnie działa. – machnął ręką a pochodnie po prostu zgasły widać było tylko światło księżyca odbijające się w ścianach z lodowca. Wtedy osobnik zrzucił kaptur, tego Logan się nie spodziewał.
- Poznajesz mnie? – spytał osobnik głębokim basem przepełnionym rozbawieniem
Dormamu nie wytrzymał spodziewał się każdego tylko nie tego osobnika, to było dla niego za wiele, zemdlał, nad nim pochylał się….
Laukaz
Wysłany: Pon 14:52, 20 Sie 2007
Temat postu:
Rozdział VII
Po szkoleniu pod okiem Chrystusa Jason był najsliniejszym nekromantą w niebiosach, a na ziemi każdy kto był z nim w złych stosunkach unikał go jak ognia, wszyscy w Jerozolimie pamiętali o szkodach w pałacu jakich narobił gdy uległ wściekłości. Właśnie leciał nad całym grodem w normalnej ludzkiej postaci, leciał swobodnie w chmurach czując się wolny, nagle otrzymał wiadomość od Bruce`a
„Zwijamy do domu, Londyn w niebezpieczeństwie, tylko nekromanci mogą pomóc, ja i ojciec już jesteśmy na miejscu, ale sami nie dajemy rady”
Tylo dzięki nowym zdolnościom nie potrzebował już maszyny czasu, aby się przenieść, skupił się mocno na obrazie ulicy Valiant Street V, po chwili pojawił się w obłoku czerwonej mgły na miejscu swych rozmyślań. Wybił szybę okienną w salonie, zastał tam straszny widok, Livia była cała zakrwawiona, przez tors biegła cięta głęboka rana, poturbowane nagie ciało nosiło ślady gwałtu, co Jason rozpoznał od razu, całe mieszkanie było w opłakanym stanie, szczątki mebli walały się po podłodze, na ścianach widoczna była dawno zaschnięta ludzka krew, Liv nie żyła. Jason dotknął ręką jej czoła, zamknął oczy i skupił się na tym co chciał osiągnąć. Przez głowę zaczęły przepływać mu obrazy, Logan i Rick wyciągający miecze, drzwi rozniesione w pył przez oddziały Delawara, legion dowodzony przez zakapturzonego osobnika, wszyscy mieli czerwone miecze, i pentagram na skórze, która była krwistoczerwona. Widział jak Richard próbuje obronić Liv, lecz niestety kończy z głową odciętą od korpusu, Logana spotkał podobny los, z tym, że po wbiciu miecza w serce zwłoki zniknęły, to samo stało się z Lawrancem. Jason poszukał Bruce`a, każdy nekromanta miał własną aurę, dzięki temu można było go znaleźć przy pomocy umysłu, z przerażeniem stwierdził, że jego wnuk walczy teraz z całym batalionem sług Delawara, jest osłabiony a po Randallu ślad zaginął. Nie czekając dłużej archanioł teleportował się w miejsce przeznaczenia.
Valiant Street V – Trzy godziny później
Randall w tym czasie siedział w niebie, pytał Chrystusa o wszystko co ten wiedział na temat magii nekromanckiej, lecz gdy wyczuł niebezpieczeństwo zaraz poleciał do siebie, nie było go jeszcze w mieszkaniu jego ojca, lecz gdy tam wleciał znalazł ciało Liv a nad nim hordy demonów próbujące porąbać je siekierami, mieczami i każdą możliwą bronią białą, w synu Jasona zebrała furia, zaczął krzyczeć, szyby w oknach po prostu rozniosło, jego skóra zrobiła się srebrna, oczy złote, włosy nie podniosły się jednak do góry tak jak u jego ojca, tylko zmieniły całkowicie kolor, z czarnego na jadowicie zielony, wokół niego utworzyło się tornado, był wściekły, chciał ich wszystkich zabić.
- Mordorus Interna. – z jego dłoni wystrzelił złoto-czerwony promień trafiając pierwszego z brzegu, Randall rzucił go umiejętnie, więc zaczął po prostu ciąć na odlew twarz mordercy aż została z niej krwawa papka. Na syna Jasona rzucił się następny, a wraz za nim cała horda, Randall skupił wszystkie siły, po czym wrzasnął
- Silverwind ! – wielkie srebrne tornado odrzuciło wielu przeciwników, teraz archanioł miał swobodę działania, rozprostował ręce, słychać było chrzęst kostek.
- Żarty się skończyły – wysyczał jadowitym tonem, bolał po stracie Liv, osoby, która wiele dla niego znaczyła, i której nie zdążył uratować. Przywołał miecz do ręki, zaczęła się rzeźnia, widział wszystko jak na zwolnionym filmie, każdy strumień białej krwi, spazmatyczne oddechy, gasnące oczy jego oponentów, wyrżnął już 1/3 a było ich jeszcze wielu.
- Anthrofors! – huk zatrząsł potężnie fundamentami budynku, to zaklęcie miało siłę destrukcyjną, wysadzało wszystko w powietrze, wszystko co było w zasięgu jakiś dwóch kilometrów, nie ruszało tylko tego, kto je wyzwolił. Wszystkie demony zmiotło z powierzchni ziemi, na Liv rzucił wcześniej kopułę ochronną, cała ulica Valiant Street zamieniła się w gruzy i piach, teraz najważniejsze było ocalenie Liv, a raczej przywrócenie jej do życia, sam Randall nie wiedział ile będzie musiał przejść, aby ratować ukochaną.
Centrum Londynu – Ten sam czas.
Głowy odcinane od tułowii latały w powietrzu niczym deszcz, niebo przybrało czerwoną barwę, ludzie uciekali w popłochu, słudzy Delawara nie mieli litości zabijali wszystkich po kolei, mężczyzn, dzieci i kobiety, policja i siły SWAT nie dawali sobie rady, właśnie cała horda torowała sobie drogę wśród zniszczeń, cierpienia i krwi, demony skrzyżowały ręce na piersiach, wyciągnęli je przed siebie, niebo zasnuł grad czerwonych śmiercionośnych strzał, miały już dosięgnąć celu jakim była duża grupa dzieci, które akurat bawiły się na dworze, wszystkie krzyczały z przerażenia.
- Aduro! – grad strzał zmienił tor lotu o 180 stopni trafiając w swoich właścicieli. Każdy miał pocisk w gardle, szyi, albo w sercu, dzieci ujrzały skrzydlatego dobrze umięśnionego mężczyznę, lekki czarny zarost dodawał mu męskości
To Bruce uratował dzieci, po czym za pomocą magii przeniósł je w bezpieczne miejsce, stanął naprzeciw legionu z szatańskim uśmiechem na ustach dobył miecza.
- Zaczynamy zabawę, nędzne skurwysyny.
Rozdział VIII
- Carnacos Patekisto – z dłoni archanioła wyleciał promień grubości łańcucha, trafiając w całą hordę demonów, te sycząc z bólu patrzyły bezsilnie jak ich ciała oplata gruba wiązka magii, po czym zgniata je na proch, chrzęst kości było słychać tak głośno, że nie jeden ocalały po prostu się wzdrygnął. Sprawcą tego czynu był oczywiście Bruce, podczas gdy Jasona nie mógł nigdzie złapać a Randall ratował Liv Bruce musiał sobie sam poradzić. Zaczął krzyczeć, utworzyło się wokół niego czerwone tornado, włosy wydłużyły się do pasa, nie były już czarne, teraz były krwiście czerwone z białymi pasemkami. Źrenice stały się białe jak mleko, dobył miecza i z furią rzucił się na niedobitki, jednak odrzuciło go silne uderzenie w klatkę piersiową, tak silne, że nie mógł złapać tchu.
Przed nim nie stał człowiek, skóra była czarno czerwona, miał dwa kręcone rogi sterczące z tyłu głowy, z pleców wyrastały mu 15 centymetrowe wypustki jak u dinozaura, zaostrzone uszy i upiorny wyraz pociętej twarzy dodawały jego postaci wielkiej grozy, jednak wnuka Jasona ten widok nie przerażał. Podniósł się wolno z ziemi, stanął twarzą w twarz ze swoim przeciwnikiem.
- Tak się bawimy? – syknął. – Niedoczekanie twoje – wyciągnął rękę w kierunku demona. – Tristewindri
Ten machnął czarną dłonią, a raczej łapą, zaklęcie Bruce`a zostało zmiecione jak mucha.
- Carnacos Patekisto – krzyknął archanioł.
- Slytha. – szepnął demon.
Bruce był w szoku, pierwszy raz ktoś używał magii nekromantów przeciw niemu, w ostatniej chwili zdążył się uchylić przed gradem piorunów, jakie sparzyły mu nogę i pocięły ubranie, zdenerwowany zerwał z siebie koszulę i obejrzał szybko zadrapania, miał tylko kilka siniaków w okolicy mostka i płytką ranę na ramieniu, szybko jednak się zreflektował, skupił się bardzo mocno na tym co chciał osiągnąć.
- Orvalos ! – Wokół niego wytworzył się wielki czerwony owal, który stawał się coraz potężniejszy i dosłownie wchłaniał wszystko w siebie co stanęło mu na drodze, niestety gdy zetknął się z demonem ten nie czekał długo
- Fils dem im. - Promień zatrzymał się kilka centymetrów od twarzy napastnika.
Tylo nie mógł się podnieść, padł na twarz, rozorał sobie czoło, leciała z niego jasno błękitna krew, krew nekromancka. Podniósł się i przywołał miecz archanielski, wtedy przeżył wstrząs, demon miał w ręku 10 razy dłuższy i większy oręż niż jego.
Zaczęła się rzeźnia, Bruce był cięty zanim zdążył dosięgnąć swoim ostrzem demona.
- Kim Jesteś?! – krzyknął już ostro poturbowany, walczył jedną ręką, gdyż drugą miał złamaną i zakrwawioną, klatka piersiowa była prawie zmiażdżona, gdy oberwał w twarz, przewrócił się, już niestety nie wstał. Demon postanowił go dobić, brutalnie podniósł do góry za włosy i wbił miecz prosto w serce, następnie w gardło.
- Miecz jest nasączony trucizną, tylko poczujesz jak bije Ci serce, wtedy umrzesz, położy nawet nekromantę.
- Kim Jesteś? – wykrztusił plując krwią wnuk Jasona.
- Jestem Lambert, skoro to cię tak ciekawi, podchorąży Delawara, a co do magii uczyłem się jej od mojego mistrza, nie mam tutaj na myśli Delawara, gdyż gdybym chciał mógłbym go obalić bez wahania.
- Więc…. – nie zdążył dokończyć Bruce, trucizna zadziałała, umarł.
Demon przeniósł się do piekieł, tam czekał na dalsze rozkazy od swojego suwerena, suwerena, którym był nie Delawar, lecz ktoś sto razy od niego potężniejszy.
Tymczasem w Niebie
Nieboskłon zrobił się krwistoczerwony, śmierć Bruce`a wstrząsnęła wszystkimi archaniołami, ten który pokonał Szatana zginął z ręki demona, demona, którego nikt nie znał, a który mógł być najgroźniejszym przeciwnikiem jakiego dane im było spotkać. W tej chwili opłakiwano wnuka Jasona, Randall i jego ojciec bardzo to przeżyli, ich złość była niepohamowana, akurat siedzieli przed Chrystusem, łzy leciały im z oczu, lecz te łzy były złote.
- Zabiję tego, który odebrał mi żonę i syna – powiedział Randall z furią w głosie.
- Jest coś o czym nie wiecie moi przyjaciele. – odezwał się Jezus. – Delawar szykuje coś potężnego, szuka znanych artefaktów należących do pierwszego nekromanty.
- Po co? – otrząsnął się Jason.
- Chce posiąść potęgę arcynekromanty, ma już laskę potępienia, zostały mu jeszcze do zdobycia peleryna wampira i krew upadłego archanioła, gdy to dostanie, będzie miał wszystko aby wypowiedzieć nam wojnę, bowiem tylko arcynekromanta może dostać Stygmat Piekieł.
Wszyscy pobledli.
- Stygmat Piekieł jest to Mroczny odpowiednik Włóczni Przeznaczenia, mało tego, oprócz Delawara zagraża nam ktoś jeszcze, osoba, której uczniem był Lambert, zabójca Bruce`a.
- Wiesz kto to jest? – spytał Randall tłumiąc łzy.
- Wiem, ta osoba to twór mrocznej części mojej natury. – odrzekł z melancholią Zbawiciel.
- Czy to znaczy, że? – Jason również pobladł.
- Tak, Delawar jest niczym w porównaniu z osobą, która nam zagraża.
- Kim jest ten osobnik? – młodszy Tylo jakoś dochodził do siebie.
- W chwili obecnej spoczywa w tak zwanej hibernacji, lecz gdy się obudzi tylko on będzie mógł wziąć do ręki Stygmat Piekieł, Delawar jest tylko pionkiem, podobnie jak Lambert, powiem wam kim jest ta osoba.
- Więc? – niecierpliwił się Jason. – Kto to jest?
- Mroczny Chrystus, lub jak wolicie Czarny Zbawiciel
Wszystkim szczęki opadły w dół, wiedzieli, że ze słów Zbawiciela nie może wyniknąć teraz nic dobrego.
Rozdział IX
W tej chwili dla Randalla nie liczyło się nic innego jak zabić zabójcę syna, spytał Chrystusa wprost.
- Czy można ożywić nekromantę?
- A uśmiecha ci się danina w postaci własnej duszy? – spytał z sarkazmem Jezus. – Pozwólcie, że coś wam opowiem. Jak wiecie nekromanci to stary i zapomniany lud, właściwie kasta, nie są śmiertelnikami, lecz nie ożywisz ich bez daniny.
- To znaczy? – wtrącił się Jason.
- To znaczy Jasonie, że twój syn musiałby oddać własną duszę, żeby ratować Bruce`a i Livię. Chyba, że – Chrystus zamyślił się, po czym wznowił monolog. – Można uratować Bruce`a, jednak wtedy musisz zstąpić do piekieł i po prostu go odbić, Randallu, musisz to zrobić sam, ani Jason ani ja nie możemy się wtrącać, Bóg zresztą też nie.
- Co mam zrobić? – spytał Randall.
- Zejść do piekieł, jednak nie wpuszczą tam cię po dobroci, będziesz musiał przejść próbę i to wielką, może ona zaważyć na twojej przyszłości i przyszłości nas wszystkich.
- Pójdę – odezwał się archanioł. – Nie zostawię Liv samej w kręgach piekieł. – w jego oczach było tylko jedno, niestety zaniepokoiło to Zbawiciela, mianowicie rządza mordu.
- Idź zatem, ja nie mogę Cię powstrzymać – westchnął Chrystus.
Randall odchodził, Jason natomiast czuł, że z synem będzie dziać się coś nie dobrego, bardzo nie dobrego.
Piekło – Trzy dni później.
Delawar nerwowo przechadzał się po komnacie, Lambert miał mu właśnie przynieść pozostałe dwa artefakty, pelerynę wampira, i krew upadłego archanioła, właśnie wśród ciemności zmaterializowała się postać sługi piekieł, Lambert skłonił się nisko po czym podał mistrzowi to o co prosił, władca czeluści zadowolony obracał w dłoniach lekką czerwoną tkaninę i fiolkę złotej krwi, na jego wargach wykwitł demoniczny uśmiech.
- Czas nadszedł Lambercie – szepnął. – Inicjacja na arcynekromantę zbliża się, chodź ze mną. – skończył po czym oboje udali się w głąb piekielnych otchłani, aby tam rozpocząć dzieło zniszczenia ziemi.
Niebiosa – Tego samego dnia.
Randall przypiął sobie miecz nekromantów do pasa, na potężnie opalonych plecach spoczywał złoty łuk, jednak bez cięciwy. W takiej chwili zastał go Jason, uściskał syna, po czym szepnął krótkie
- Powodzenia.
Archanioł rozpiął skrzydła na całą szerokość, wzniósł się w górę, po czym zaczął nurkować w dół, przebił chmury, niebezpiecznie zaczął zbliżać się do ziemi. Gdy już był coraz bliżej krzyknął
- Traevam!.
Gleba rozstąpiła się ukazując swą mroczną otchłań, Tylo chwycił miecz, ponieważ zbliżył się do bram, bram piekieł.
- To nie będzie miłe powitanie – syknął z nienawiścią w głosie, oręż zapłonął żywym ogniem, Randall zamachnął się po czym uderzył, czerwone kute w litej skale odrzwia rozniosło w drobny mak, archanioł przybrał postać nekromancką, na spotkanie wyszedł mu demon, zwykły z rogami na głowie i wstrętną czerwoną paszczą, niestety szybko został niej pozbawiony, znerwicowany Tylo był zdolny do wszystkiego, lecz w następnej komnacie czekała na niego cała armia, skoncentrował się mocno na zaklęciu, oczy zapłonęły ogniem, wrzasnął.
- Tristewindri!.
Czar zadziałał, krew zakrzepła demonom w żyłach, jednak kilku zostało zwijając się przy ścianie z bólu, na nich działało bardzo wolno. Tylo podszedł do jednego i wymierzył mu porządnego kopniaka w żebra, polała się żółć z boku stwora, chwycony za kark został brutalnie przyciśnięty do ściany aż zadudniło, widząc kulę ognia w ręku archanioła przestraszył się i to ostro, tym bardziej, że Randall zaczął go przypiekać jak prosię na ruszcie.
- Komnata Straconych Dusz, gdzie to jest? – spytał z wrogością w głosie.
- Za…….tymi……drzwiami. – demon łapał powietrze coraz trudniej, gdy gardło miał ściskane, nikt nie odważył się podejść. – Ale……jest…..hasło..
- Jakie?!
- Nie……podam.
- Gadaj!
- „Wolność czystej rasie”
Randall upuścił wroga, ten łapał oddech jak tylko mógł.
- Wynocha. – szepnął
- Co? – spytał sługus piekieł z niedowierzaniem w głosie.
- WYPIERDALAĆ!! ALBO WAM URZĄDZE TAKĄ APOKALIPSĘ JAKIEJ ŚWIĘTY JAN NIE WIDZIAŁ!!
Nikomu nie trzeba było tego dwa razy powtarzać, wszyscy pierzchnęli gdzie pieprz rośnie, Randall podał hasło i wszedł do komnaty Straconych Dusz.
Widok był naprawdę nieciekawy, wiele dusz błąkało się wokół czarnego jeziora, byli ze sobą skuci kajdanami, widok archanioła wywołał niemałe poruszenie.
- Garjzla. – pęta wiążące dusze zniknęły, Bruce podszedł do ojca.
- Dziękuję ci tato. – szepnął.
Wylecieli oboje z piekieł, prosto w niebiosa, Randall odbił syna, i to było najważniejsze w tym momencie.
Rozdział X
Bruce nie spodziewał się ojca w piekle, jednak nie dane im było dolecieć do niebios, zatrzymała ich jakaś potężna siła, oboje uderzyli o glebę z wielką siłą, podniesli się otrzepując z pyłu, ich oczom ukazał się Lambert, Bruce przybrał postać nekromanty, po czym syknął
- Załatwię go sam. – niebezpiecznie napiął muskuły.
- Ale już nie jesteś sam. – wtrącił się Randall, po czym sam wkroczył w postać nekromanty. – Masz ojca, synu.
Oboje dobyli mieczy, jednak Randall poprosił syna, aby ten udał się do niebios.
- Od tego masz ojca, żeby cię wsparł w problemie, a tym palantem zajme się sam.
Gdy wnuk Jasona odleciał Randall napiął mięśnie, po czym wrzasnął
- Slytha!
Demon odbił jego zaklęcie z łatwością, po czym krzyknął.
- Traevam!
Ziemia rozstąpiła się pod archaniołem, jednak ten szybko wzleciał nad przeciwnika, po czym wymierzyl mu uderzenie piescia w nogę, rozległ się trzask łamanej kończyny i nieludzki wrzask potwora, nie dał rady się utrzymać. Klęknął na jedno kolano, wtedy Tylo został jakby przywrócony do sił i zaatakował z nową furią, najpierw wymierzył tęgiego kopniaka w tył czaszki, człowieka pewnie by zabiło, jednak nie demona, przeciwnik anioła nie umiał nic zrobić, został „uszkodzony”, klęczał teraz bezsilnie, Randall wrzasnął.
- Mordorus Interna!
Tego zaklęcia nic nie mogło zwalczyć, Lambert z wrzaskiem i bólem rozrywanego ciała został po prostu zmieciony z powierzchni ziemi. To wszystko obserwował Chrystus razem z Jasonem, byli dumni z Randalla, jednak jeszcze została kwestia uratowania Liv. Gdy syn Jasona wleciał do nieba został przywitany owacjami godnymi Jezusa, trąby mu grały a wszyscy wokół wołali.
- „To ten co wstąpił do piekieł i wygrał ze śmiercią”.
Randall machał wszystkim radośnie, jednak w sercu czuł pustkę, Livii nie było w Komnacie Straconych Dusz, oznaczało to, iż musi się spotkać z samym Delawarem, aby ratować żonę, Jason widząc minę syna zmartwił się bardzo, niestety wiedział, że to zadanie należy wyłącznie do jego potomka. Poprosił więc Randalla „na stronę”.
- Synu. – rzekł, gdy znaleźli się w ich komnacie. – Musisz zrobić to sam, ja chociaż chciałbym ci pomóc, po prostu nie mogę. – spojrzał na syna współczująco, nie chciał go tracić.
- Tato. – podjął wątek Randall, spojrzał ojcu w oczy, zobaczył tam smutek i zmartwienie, natomiast Jason ujrzał determinacje i stalowy upór. – Odbiłem syna, odbiję i żonę, żaden starożytny czy piekielny skurwysyn mi jej nie odbierze, a teraz wybacz, ale lecę na spotkanie z własnym przeznaczeniem.
Rozpiął skrzydła na całą szerokość, po czym pofrunął w przestworzach krzycząc
- Traevam!
Gleba rozstąpiła się tak jak poprzednio, lecz teraz nie musiał wyłamywać bramy mieczem,gdyż jej po prostu nie było, ponownie spotkał komitet powitalny, lecz tym razem demony były bardziej rosłe, te miały na sobie czarne zbroje, na plecach wytłoczoną czerwoną dłoń. Dobyli toporów uśmiechając się złowieszczo, żółte zębiska były doskonale widoczne, a odór jaki wychodził im z pysków jeszcze gorszy.
- Orchideus!
Potężna kusza pojawiła się znikąd, lecz tym razem wszystkich poprzyszpilało do ścian, nie mogąc się ruszyć demony patrzyły z bezsilnością na to co robi archanioł.
- Avifors!
Krwistoczerwona posoka zalała ziemię, lecz demonom nie zaszkodziła, gdyż znajdowali się poza jej zasięgiem, Randall miał furię w oczach.
- A teraz się zabawimy. – szepnął. – Tristewindri! – rzucił czar, jedną ręką machnął niezauważalnie, demonom krew zakrzepnęła w żyłach, od razu też spadli na śmiercionośną ciecz, nieludzki krzyk rozdarł ciszę, powypalało im twarze.
Tylo nie patrzył na to, po prostu zmierzał dalej, wkroczył teraz na most, rzeka była czarna, natomiast belki niebezpiecznie się chybotały. Rozpostarł skrzydła, chcąc przelecieć, jednak niewidzialna siła po prostu go zablokowała, w całej komnacie było słychać śmiech szaleńca, śmiech Delawara.
- Głupcze, musisz sobie tutaj poradzić bez skrzydeł. – śmiał się demon.
Jako, że Randall panował nad żywiołami, skoczył z pomostu do czarnej rzeki, pęd wiatru rozpostarł mu włosy, wiejące we wszystkie strony, wokół siebie utworzył okrągłą osłonę z ognia, żywioł trawił mu ciało, wskoczył do rzeki, tam czekał go największy szok, dusze umarłych krążyły wśród czarnej mgły, przezroczyste zjawy błąkały się bez celu, wśród nich Randall ujrzał Liv.
Nie była to jednak ta sama Livia Tylo, którą poznał podczas pracy w szkole, wcześniej była to roześmiana kobieta z wiecznie uśmiechniętą twarzą, teraz spoglądało na niego zielono przezroczyste widmo tej osoby, puste oczodoły miały barwę bladej zieleni, na ciele były widoczne ślady jakie zostawiły demony na jej martwym ciele. Tylo znerwił się nie na żarty. Wyciągnął przed siebie dłoń.
- Aqua Eructo!
Z dłoni wystrzeliły grube błęknitne łańcuchy, oplotły umarłych, którzy bezsilnie szamotali się próbując się uwolnić, wściekłe spojrzenia pustych oczodołów świdrowały go z furią, ten wyciągnął rękę po widmo Liv, jednak kobieta odtrąciła pomoc archanioła.
- Liv chodź ze mną! – krzyknął. – Pomogę Ci, chodź!
W międzyczasie jego ciało chłonęło czarną energię, osłona zaczęła słabnąć. Czuł się coraz słabszy, jednak nie pozwolił, żeby jego żona została tam gdzie chciał ją mieć Delawar. Mięśnie przybrały dziwny matowy kolor, a źrenic po prostu nie było, biała mleczna przestrzeń znajdowała się tam gdzie powinny być oczy.
- Dłużej nie wytrzymam! – krzyczał coraz słabszym głosem. – Liv, chodź ze mną!.
Widmo dalej nie reagowało, Tylo chwilę pomyślał
- „Ta ciecz musi wysysać siły witalne, ale na pewno ma jakiś związek z działaniem na te dusze, Livia była nieprzytomna, jakby nie wiedziała kim jest.
- Traevam!
Ziemia rozwarła się powodując ubytek w cieczy, gdy już cała wsiąkła w glebę archanioł upadł na ziemię, nie mógł wstać, próbował się dźwignąć, jednak nic to nie dało. Spojrzał tylko błagalnym wzrokiem na mglistą postać żony, napiął muskuły, jednak nie umiał skoncentrować w sobie siły, opadł ponownie jak kłoda, wtedy usłyszał szyderczy śmiech Delawara.
- „Głupcze, to była pułapka, ta ciecz wyssała z ciebie wszystkie siły witalne, jednak najlepsze zostawiłem na koniec”
Właściciel głosu zmaterializował się we własnej osobie przed archaniołem. Był w czarnej lśniącej zbroi z czerwoną peleryną powiewającą z tyłu niczym skrzydła nietoperza, śmiał się, ten śmiech był mrożącym krew w żyłach warkotem demona.
- Miłość……Co za uczucie, durne jak wszyscy z was. O co ty właściwie walczysz? Czy to wolność, równość?, a może pokój? Albo miłość? – ostatnie słowa wymawiał z sarkazmem. – Tylko ludzki umysł mógł stworzyć coś tak nędznego jak miłość, to wszystko nie ma sensu, więc dlaczego się upierasz?
Tylo przełamał barierę, stanął, chwiejnie, lecz stanął, szepnął tylko z nienawiścią, jego mięśnie były czarne, a oczy dalej były dwiema białymi plamami.
- Bo tego Chcę. – szepnął. – Tristewindri!
Wiedział, że w obecnym stanie nie pokona Delawara, jednak przeniósł się do Livii a z nią do niebios, zaklęcie miało odwrócić tylko uwagę wroga.
Gdy stanął na chmurze razem z Liv, która już była w normalnym stanie i wszystko pamiętała po prostu się przewrócił, oddychał ciężko, jakby miał zaraz zapaść w apopleksję i miał nastąpić wylew. Charkot z jego gardła był coraz bardziej słyszalny.
- ON SIĘ DUSI! – krzyknęła Livia. – Pomóżcie!
Wtem pojawiło się przy nim kilkunastu archaniołów łącznie z Chrystusem i Jasonem.
- Zabierzcie go do komnat uzdrowicielstwa. – polecił Jezus. – Dorwało go coś paskudnego.
Gdy już zniknęli Liv wtuliła się w Jasona i płakała, ten gładził ją po włosach i szeptał słowa otuchy, sam jednak nie był dobrej nadziei, żona Randalla chciała się dowiedzieć co się stało jej mężowi, tę myśl wyczytał w jej umyśle Stwórca, postanowił porozmawiać z nią szczerze i bez kłamstw.
- Tak krystalicznej miłości jak między nimi nie widziałem nigdy, jak na współczesne czasy. – szeptał sam do siebie Bóg.
Gdy już Liv usiadła przy nim, ten wyłożył jej o co chodziło.
- Randall poszedł za Tobą do komnat Delawara, ponieważ cię kocha, nie wyobraża sobie życia bez Ciebie Liv. Jednak ta rzeka w której była Twoja dusza była tak zwaną rzeką wiecznego potępienia, na dusze umarłych działa normalnie, jednak na umysły archaniołów jest jak zabójczy narkotyk, Randall jest przesiąknięty czarną magią na wskroś, stąd jego wygląd, czarna skóra i mlecznobiałe oczodoły to symbole sług zła, sposób, żeby mu pomóc jest, lecz znikomy, a pomóc mu nie może nikt, w nim jest jeszcze dobro, wiem, że właśnie się obudził, odwiedź go, jednak niech Jason ci towarzyszy.
Łzy cisnęły się do oczu kobiety, objęta ramieniem swojego teścia weszła do Sali Uzdrowienia.
Widok był straszny, Randall na łóżku zapadnięty w błogi sen, krwistoczerwone ściany i mlecznobiałe źrenice dopełniały dzieła, Jason stanął w pogotowiu, gdyby jego syn zamierzał zaatakować.
Łzy cisnęły się do oczu Livii, rozpłakała się przy nim, kilka kropel spadło na ziemię, kilka na serce jej męża, ten odzyskał kontakt z rzeczywistością, słabo objął ją i szepnął.
- Kocham Cię. – lekko musnął wargami jej policzek, na więcej nie mógł się zdobyć, czarna moc już nad nim panowała. – Mi nie da się pomóc, Liv błagam cię, zostaw mnie póki nie jest za późno! – prawie krzyknął. – Mogę być niebezpieczny, już teraz ledwo nad sobą panuję!, nie umiem dłużej tego powstrzymać. – łzy ciekły mu z oczu. – Zrobiłem to dla ciebie Kochanie, ponieważ cię kocham, obiecałem ci kiedyś, że pójdę za tobą do piekieł i to zrobiłem.
Liv płakała jak małe dziecko, dopiero teraz gdy mogła go stracić dotarło do niej jaki jest ważny w jej życiu. Chwyciła go za rękę.
- Nas nawet diabeł nie rozłączy, znajdę sposób, żeby Cię ocalić. – łkała mu w ramię.
- Jestem przy Tobie, zawsze Kochanie, pamiętaj, że nawet gdy mnie nie będzie zawsze będę z Tobą – przytulił lekko żonę, jednak ta nie chciała lekkiego pocałunku, lecz namiętnej pieszczoty, oddała pocałunek z taką pasją jakiej nikt nigdy nie widział.
- Na zawsze i na wieczność, będziemy razem – szepnęła mu do ucha.
- Kocham Cię. – odpowiedział słabo. – Czarna magia ma nademną władzę, nie wiem jak długo zdążę to utrzymać w ryzach. – popłakał się.
- Pomogę Ci, jesteśmy połączonym z sobą światem i nic nas nie rozdzieli. – postanowiła Livia.
Chciała pomóc Randallowi za wszelką cenę, on oddał dla niej swoje serce i duszę, aby tylko wrócić jej życie, poświęcił siebie, bo ją kochał. Na odchodnym szepnął tylko.
- Mówiłem, że to zrobie. – pozwolił sobie na słaby uśmiech. – I zrobiłbym to ponownie, bo dla ciebie zrobie wszystko, z miłości do ciebie poszedłem do piekieł i nie żałuje tego. – to mówiąc zapadł w śpiączkę.
Teraz nic nie liczyło się dla młodej kobiety, tylko to, żeby ocalić Randalla ze szponów czarnej magii, kochali się i nie mogli pozwolić, żeby to odeszło. Liv walczyła za nich oboje.
Rozdział XI
Liv płakała przez cały czas, nawet Bruce nie mógł jej pomóc. Po prostu była „zakręcona”, nie dziwota, w końcu prawie straciła męża. Randall był, ale jakby nieobecny, to nie był ten sam Randall Tylo jakiego poznała podczas pracy w szkole, teraz był narzędziem czarnej magii, zmieniał się powoli w demona. Widząc tragiczny stan synowej Jason poszedł prosto do Chrystusa, zastał go jedzącego obiad, gdy syn Boga zobaczył gościa odłożył sztućce, jednak Jason uśmiechnął się i rzekł.
- Nie przeszkadzaj sobie. – uśmiechnął się, po czym usiadł po drugiej stronie stołu na złotym krześle.
- Zjesz ze mną? – spytał Jezus, gdy otrzymał potwierdzenie klasnął w dłonie a przed archaniołem zmaterializował się półmisek dobrego mięsa i butelka wina.
- Więc co cie do mnie sprowadza? – zapytał Zbawiciel.
- Stan Liv. – odrzekł mu Tylo. – Od kiedy Randall wyszedł z nią z piekieł czuję, że ją tracimy, jest nieobecna, całe dnie siedzi przy nim, wartujemy na zmianę z Brucem, ale boje się, że kiedyś możemy jej nie upilnować i może stać się jej krzywda, mój syn jest teraz nieobliczalny, a ona wierzy, iż może mu pomóc. – odgryzł przy tym kawał mięsa, przeżuwając wolno, myślał nad rozwiązaniem tej sprawy
Jezus napił się wina ze srebrnego kielicha, po czym spojrzał w oczy Jasona, widział w nich stalowy upór i chęć pomocy rodzinie i wszystkim ludziom.
- Jasonie – ozwał się po krótkiej chwili. – Jest sposób, żeby pomóc twemu synowi, jednak do tego jest potrzebny pewien rytuał z krwawej ofiary. Każda osoba bliska Randallowi musi oddać własną krew, jednak do tego jest potrzebne coś co musi poświęcić jedna kobieta.
- Kto?
- Liv, a to jest jej serce.
- No tyś chyba ochujał. – podsumował go Jason. – Ona nie odda swego serca dla Randalla.
- Oddam
Obejrzeli się jak na komendę w tamtą stronę, Liv cały czas ich podsłuchiwała, Jasonowi odpłynęła krew z twarzy, prawie, że zemdlał, Chrystus machnął ręką a jego stan był ustabilizowany, jednak zachwiał się.
- Czy ty zdajesz sobie sprawę jak się poświęcasz? – spytał spokojnie Jezus. – Jeśli będziesz chciała z nim być musimy cię powtórnie wyciągnąć z piekieł, wylądujesz tam znowu, tamta ciecz zadziałała na Randalla negatywnie, nie Chcemy, żeby tamten koszmar się powtórzył.
Livia wybuchła płaczem wtulając się w Zbawiciela, ten objął ją delikatnie.
- Ja go kocham. – łkała w ramię Jezusa. – Czy wy nie rozumiecie? Moje serce należy wyłącznie do niego, dla niego poruszę niebo i ziemię, pomóżcie mu, błagam.
- „To jej wybór” – przekazał telepatycznie Jasonowi syn Boży.
- „Niech robi co uważa”
Liv otrzymała zgodę Jezusa, lecz przed tym chciała napisać Randallowi list, ostatnie wyjaśnienie.
Trzy dni później – Niebiosa.
Stali w komnacie poświęcenia w Niebie, Jason, Liv, Bruce i Chrystus, jako, że miał poprowadzić obrzęd.
Liv położyła się na złotym stole, Jason podał jej złoty nektar po którym zasnęła, Chrystus wyciął jej serce, po czym wrzucił je do misy, Jason i Bruce nadcięli sobie żyły i oddali mnóstwo krwi, wszystko co było w misie zmieniło kolor na jaskrawoniebieski. Wlano go Randallowi do ust, wtem stało się coś nieoczekiwanego, jego skóra zmieniła kolor na dotychczasowy, a aura nie była już czarna, teraz stała się złota, jak u każdego nekromanty.
Gdy się wybudził, spojrzał na stół, zmroziło mu krew w żyłach. Jason mu wszystko opowiedział.
- Tutaj masz list, Livia napisała ci go, zanim odeszła.
Randall drżącymi rękoma rozpieczętował kopertę, na rękę wypadł mu biały jak śnieg papier, i fotografia.
Fotografia była kolorowa, przedstawiała ich razem z Brucem na rękach, kiedy był jeszcze niemowlęciem, Randall obejmował ją ramieniem, a na małego Bruce`a patrzył z miłością, jaką tylko darzył Liv. Podpis pod nią brzmiał.
Kocham Cię
Na Zawsze Będę z Tobą.
Na Zawsze Twoja Zona : Liv
To nie mogło do niego dotrzeć, płakał jak tylko mógł, odłożył zdjęcie obok siebie na łóżko, i dobrał się do zawartości listu. Łzy kapały mu na ziemię gdy to czytał, Jason i Chrystus go zostawili, Bruce też wyszedł, młody Tylo chciał być sam.
Oto co zawierał ostatni list Livii.
Kochanie
Kiedy czytasz ten list, ja już jestem w piekle, Randallu chce, abys wiedzial, ze bardzo Cie kocham i dlatego zrobilam to co zrobilam, pewnie teraz ogladasz moje martwe cialo, naprawde nie chciałam aby to tak wygladalo. Dziekuje Ci za to, ze poswieciles siebie, abym mogla zyc. Naprawde zrobiles dla mnie wiecej niż ktokolwiek inny, Kocham Cie i nie chce, zebys po mnie schodzil do piekiel, nigdy Cie nie zapomne.
Kocham Cie:*
Livia
Randall nie umiał sobie poradzić z tym wszystkim, jednak nie zamierzał dotrzymać obietnicy, przypiął do pasa miecz, ubrał się w zbroję i rzekł do Chrystusa.
- Idę po nią, ale tym razem rozniosę tego skurwysyna.
Siaba
Wysłany: Sob 13:42, 18 Sie 2007
Temat postu:
Moja ulubiona część
Rozdzialiki super
Czekam na kolejne
Laukaz
Wysłany: Sob 13:27, 18 Sie 2007
Temat postu: Więzień Czasu IV : Stygmat Piekieł
Zanim Wrzucę Rozdział numer I słów parę od autora.
Kainit - !CENZURA! (nie ladnie sie tak wypowiadac) Blog został zawieszony, co nie znaczy, że ja zawiesiłem działalność. Tutaj będą sie pojawiać kolejne rozdziały "Prisoner of Time" Więc mnie nie męcz.
Rozdział I
Piekło, to miejsce w którym nie każdy chciał się znaleźć, nie był to raj, piekło było miejscem słynącym z okrucieństwa, grozy i wszystkiego co złe i plugawe na tym świecie, rządził tym miejscem stary demon Lucyfer, niegdyś anioł, prawa ręka Boga, teraz jednak zabity, przez archaniołów za pomocą Excalibura nie ma go już na tym świecie, zło jak się zdaje przestało istnieć, jednak niezupełnie, a wszystko zaczęło się w pięć lat po pokonaniu diabła.
Jason Tylo i jego rodzina żyli w szczęściu i radości, Jason, który był już dziadkiem, choć wyglądał bardzo młodo, znów długie włosy, bliznę miał od młodości, jednak dodawała mu uroku, na ulicy Valiant Street V nie mieszkał sam, dawniej owszem, jednak teraz to mieszkanie było zaludnione po brzegi, syn Randall, dorosły i ustatkowany człowiek, wnuk Bruce, skóra zdjęta z dziadka kończył 25 lat w tym roku, synowa Liv, matka Bruce`a i żona Randalla mieszkała razem z nimi, z pozoru normalna rodzina, jednak było coś co przeczyło temu zupełnie, Jason Tylo był przez długi okres Więźniem Czasu, jego historia była na tyle ciekawa, iż nie był on śmiertelnikiem, można by powiedzieć, że nie był do końca człowiekiem. Ojcem młodego Tylo był Posejdon, grecki Bóg morza, stąd siła i mądrość bogów olimpijskich. Syn Jasona Randall był dosłownie młodszym wcieleniem ojca, tak samo jak on narwany i pełen wigoru, jego żona Livia była piękną brunetką, syn Bruce odziedziczył wszystko po ojcu i dziadku. Jason wiele przeszedł w swoim życiu, był więc już doświadczony życiowo, Randall w sumie też, tylko Bruce wchodził w wiek dorosłości, w tej chwili wszyscy leczyli kaca po imprezie jaka odbyła się dnia poprzedniego, pierwszy ocknął się Bruce, za oknem zaczęło się rozjaśniać, rozejrzał się nieprzytomnie po pokoju i o mało co nie wybuchł śmiechem. Jego ojciec i matka spali smacznie w łóżku, jednak dziadek znalazł sobie mniej przytulne miejsce, mianowicie zwisał z poręczy fotela, długie czarne włosy zasłaniały mu pół twarzy, Logan Holcroft, jego wuj i młody rzymianin Hylius, który przybył z nimi do Londynu wylądowali na stole, Bruce ciężko dźwignął się z fotela, wszędzie walały się puste puszki po piwie, pod stołem butelka polskiej wyborowej, zresztą rozbita.
- To sie nazywa archanielska abstynencja, stwórca pewnie ręce załamuje. - mruknął pod nosem. - Trza by to posprzątać, albo nie, niech się pomęczą. - uśmiechnął się złośliwie, po czym postanowił zrobić im małą niespodziankę, na kaca miał już sposób, wystarczyło, że zmieszał piwo z kwiatem lotosu otrzymanym od królewicza Troi Hektora i już miał lek na ból głowy zwany potocznie kacykiem. Zabrał się do pracy, gdy już skończył łyknął pierwszy, po czym rozlał specyfik do pięciu szklanek, postawił ostrożnie na stole, starając sie nie robić zamieszania, nagle coś zaskrzypiało i z fotela próbował powstać jego dziadek
- Jeeeeeeeeezu. - westchnął z bólem Jason. - Co to za hałas?
- To pszczoła dziadku. - o mało co nie wybuchnął śmiechem Bruce.
Jason próbował wstać, jednak skończyło się to niezbyt ciekawie(Czytaj : Upadek z fotela i zarycie głową o kant stołu)
- Kuuuuuurwa. - mruknął Jason rozcierając sobie czoło, włosy odgarnął za ucho. - Kto mnie tak schlał?
- Ciszej bo śpią, a schlał cię ojciec z Loganem na spółę, po kilku kolejkach byłeś pijany w trzy dupy.
- Piękny przykład dajemy w niebiosach, przecież gdyby szli za naszym przykładem to każdy by chodził zajebany dzień w dzień, masz jakiś jogurt albo mleko na tego pieprzonego kaca?
- Mów ciszej bo ich obudzisz, a tak nawiasem pij to. - podał mu jedną z pięciu szklanek z fioletowym płynem. Gdy Jason już sobie łyknął od razu wydobrzał.
- Budzimy ich? - spytał wnuka.
- Jaaaaasne, ale mam pytanie, gdzie masz ten stary megafon? - uśmiechnął się mściwie.
- "Cały ja" - pomyślał dziadek Bruce`a, po czym dodał normalnie - W szafie tej obok Ciebie
Bruce niewiele myśląc chwycił przyrząd
- Zatkaj uszy.
Włączył megafon po czym wydarł się ojcu prosto do ucha.
- Wstawaj stary dupa w górę!!
Jason dusił się ze śmiechu kiedy Randall podskoczył w górę i zawisł trzymany przez własne skrzydła trzymając sie kurczowo za serce.
Podobny rytuał przeszli Logan i Hylius, Jason machnął ręką i cały salon lśnił czystością, machnął jeszcze raz i stół uginał się od najróżniejszych potraw
- Co tak ładnie pachnie? - spytała Liv przeciągając się na łóżku.
- Śniadanko moja droga. - uśmiechnął się rozbrajająco Jason. - Co powiesz?
- Wybrałam nie tego członka rodziny co trzeba. - uśmiechnęła się. - A właśnie, gdzie jest Randall?
- Nad tobą mamo. - odezwał się Bruce konając ze śmiechu, Liv o mało co nie dostała zawału, gdy zobaczyła swojego męża latającego sobie pod sufitem.
- Chryste Panie, ty zawsze musisz mnie ekstremalnie powitać?
- Ekstremalnie to nasz synek o zawał by mnie doprowadził! - wrzasnął na całe mieszkanie. - Nie tak cię wychowywałem.
- Zamilknij bo cię wychłostam synu. - ozwał się Jason. - A właśnie, gdzie sie podział Logan?
- W łazience, wita się z kiblem. - odezwał się Hylius.
Salon zatrząsł się od śmiechu, Bruce poczęstował wszystkich antykacem, gdy już się doprowadzili do porządku odezwał się Randall.
- No to co?, wcinamy?
- Jasne. - uśmiechnął się Bruce
Wszyscy zasiedli do stołu, Jason pożerając gołąbki odezwał się do syna.
- No to powiedz mi synu co robimy?, diabeł pokonany, nie mamy co robić na tym padole, przenosimy się do nieba?
- I robimy mordownię? - wpadł mu w słowo wnuk. - Dziadku bez obrazy, ale jak widziałem co Ty wczoraj wyprawiasz po pijaku to chciałem się do ciebie nie przyznać
- Właśnie! - poparł syna Randall
- A ty siedź cicho, byłeś jeszcze lepszy, dziadek zasnął na fotelu, a ty zacząłeś śpiewać, fałszowałeś tak, że uszy odpadały!
- A cóż to śpiewałem? - spytał Randall z miną niewiniątka
- Na przykład "Heeeeeeeeeej Dzieci jeeeeeeeeeśli cheeeeeeeecie zobaaaaaaaaaczyć tamten świaaaaaaaat podłączcie sięęęęęęęęęęęęęę pod 1000 Vaaaaaaat" potem było jeszcze gorzej jak śpiewałeś Pszczółkę Maję dla dorosłych.
- To znaczy? - podniósł głowę Jason. - Jak to dla dorosłych? - spytał z ustami pełnymi bigosu
- "Tę pszczóóóóóóóóółkę którą wszyscy zoooooowią Mają, wszyscy Maję znają i jąąąą pchaaaaaaają, Maja daje dupy tuuuuuuu i taaaaaaaam, no syfa rooooooozsiewa, więęęęęęc Guuuuciu jeśli bzyknąąąąąąć chcesz swąąąąąąąą Majęęęęęęę, załóóóóóóż lepiej guuuumę na swą faaaaaaaaję, i uwaaaaaaaażaj, żeby taaaaaaaa guma czaaaaaaasem nie pękłaaaaaaaaaaaa" - Bruce tak doskonale udawał ojca, że Logan, Hylius Liv i Jason płakali ze śmiechu, a Randall zrobił się czerwony jak te buraki które miał na talerzu.
- Potem chwyciłeś gitarę, i zacząłeś śpiewać "Deszcze Niespokojne", następnie "Jedna Baba drugiej babie wsadziła do dupy grabie", a to wszystko grałeś na melodię marsza pogrzebowego!, jednym słowem, gorzkie żale na fujarce! wymieniać dalej? czy poczekać aż złapią dech?
- Zamknij się synu. - próbował zachować powagę jego ojciec lecz nie na wiele mu się to zdało, wszyscy płakali ze śmiechu.
- A ja i tak powiem mamie, że trzymasz pornole za sedesem. - nie dał się zbić z tropu Bruce, czepił się ojca, podczas gdy inni już leżeli pod stołem.
Tak zaczynał się prawie każdy dzień na Valiant Street V, rodzina Jasona Tylo była szczęśliwa, pokonali szatana, mieli powód do dumy
Tymczasem w odległych czeluściach ziemi zło podnosiło łeb
W komnacie pod ziemią, gdzie jedyne światło dawały pochodnie czerwonych płomieni szła dość szybkim krokiem postać w czarnej pelerynie, ręką dotknęła skały, ta zaczęła wirować, aż utworzyło się w niej przejście na tyle szerokie, że mógł pomieścić się w nim człowiek, postać przeszła, po czym położyła dłoń na metalowej skrzyni, jaka znajdowała się w tym pomieszczeniu.
- Świętujcie. - głos niewątpliwie należał do mężczyzny, jednak był chrapliwy jakby należał do starszego człowieka. - Świętujcie póki możecie, gdy obudzę Stygmat Piekieł nie będziecie już mieli ochoty do radości.
Rozdział II
Podczas gdy rodzina Jasona świętowała w najlepsze na Valiant Street w niebiosach obserwowali ich pozostali archaniołowie, wyżej zaś siedział Stwórca we własnej osobie, mając po swojej lewej stronie Marię a po prawicy Jezusa, do jego tronu podleciał młody ogolony na łyso czarnoskóry serafin z sześcioma parami skrzydeł
- Co sie dzieje Deweliusie? - spytał Bóg
- Panie, mógłbym porozmawiać z Tobą w cztery oczy bez świadków? - spytał głębokim basem sługa. - Przepraszam, ale sprawa jest naprawdę poważna
Bóg skinął żonie i synowi, ci wyszli znając temperament stworzyciela.
- Zechciej usiąść - zachęcił sługę władca, po czym machnął ręką a pośrodku białych chmur zmaterializowało się złote krzesło, bogato wyzdobione. - A teraz słucham, co cię do mnie sprowadza?
Serafina zaczął oblewać pot, promieniował srebrną aurą, uspokoił się, po czym wyjął z fałd szaty stary pożółkły pergamin, podał go Bogu.
- O tym jest mowa, potwierdziły się nasze najgorsze przypuszczenia, zło wcale nie śpi Panie.
Stwórca badając kartę zbladł w jednej chwili
- Nie to niemożliwe. - wychrypiał.
- Jednak okazuje się, że to prawda, Lucyfer zostawił pomiot, to nie wszystko, stworzył potężny artefakt zwany Stygmatem Piekieł, kto go posiądzie jest w stanie panować nad niebiosami, co więcej nad piekłem i ziemią.
- Czy dowiedziałeś się czym jest ten stygmat?
- Niestety tak, jest to mroczny odpowiednik broni wszechczasów
- Jakiej?
- Napewno o tym słyszałeś Panie, a demon który to posiądzie zwie sie Delawar, broń o której mowa to mroczny odpowiednik Włóczni Przeznaczenia.
Bogu opadły ręce, nie wiedział co powiedzieć, w podziemiach powstawał najgorszy koszmar świata. Pozostało tylko jedno.
- Deweliusie, polecisz jako poseł do naszych przyjaciół na ziemi, czas aby znowu zwołać armie niebios i przejść do konkretnej ofensywy
Serafin skłonił sie, po czym zniknął w oparach czarnego dymu
Tymczasem na Valiant Street
Jason właśnie siedział w siłowni, nie chciał stracić formy, gdy skończył ćwiczyć pojawił sie obok niego Bruce
- Trening? - spytał z uśmiechem na twarzy
- No a jak, aż tak zdziadziały nie jestem, ty też mógłbyś zacząć ćwiczyć - stwierdził dziadek młodego Tylo
- No dobra, co proponujesz?
- Na początek sto okrążeń wokół Londynu
Bruce wziął sie do roboty, po dwóch godzinach usłyszał telepatycznie dziadka
- "STOP!! Miało być sto a nie czterystapięćdziesiąt!!"
- "O Pardon, zamyśliłem sie"
Gdy wrócił niebo zaczęło robić się granatowe, gdzie niegdzie uderzały pioruny, Jason wiedział, że nadchodzą kłopoty, otrzymał telepatyczną wiadomość od Jerzego, jako, że Gabriel zginął, teraz Jerzy był lewą ręką Boga
- "Towarzystwo zbiera się pod Tower, lećcie tam, wszyscy"
Po chwili do dołączyli do nich Randall, Hylius, Logan i Livia, gdy zobaczył to Bruce mruknął z dezaprobatą, jednak nikt nie miał sprzeciwu
Gdy dotarli na miejsce okazało się, że legiony diabła nie próżnują, a sam dowódca jest ukryty pod o dziwo białą szatą z kapturem na twarzy, stał z boku i nie brał udziału w rzeźni, ludzie uciekali, mężczyźni padali ze strzalą w brzuchu lub mieczem w sercu broniąc kobiet, demony nie oszczędzały nikogo, jednak był jeden osobnik, który nie bał się pomiotu piekieł, gdy zrzucił płaszcz, okazało się, że ma miecz w ręku i sutannę na ciele, torował sobie drogę przez hordy napastników, jednak jego szczęście nie trwało długo, został powalony ciężkim młotem wojennym przez samego dowódcę wojsk, gdy ten chciał zadać śmiertelny cios uderzył w niego najprawdziwszy piorun w połączeniu z ogniem i wodą, naprawde wyglądało to imponująco, ludzie uciekli z miejsca jatki, młody ksiądz spojrzał w stronę z której nadeszło wybawienie, zobaczył archanioła ze świetlistym orężęm w dłoni, za nim sunęli jego poplecznicy
- O kurwości. - wydyszał duchowny. - Ja chyba śnię
Jednak nie śnił Jason go uratował ciskając kulę ognia, Randall dołączył do tego wodę a Logan pioruny, Dziadek Bruce`a zaatakował niedoszłego oprawcę, natomiast Liv, Hylius i Bruce ewakuowali księdza na Valiant Street V.
Logan nie czekając na nic zaatakował włócznią, którą trzymał w prawym ręku, przebił bok demona, Jason próbował ściąć mu głowę, jednak ten skutecznie odbijał każdy atak, z krwawiącą raną zniknął w obłoku czerwonej mgły nie odzywając sie ani słowem, archaniołowie mieli małe problemy ale doprowadzili do świetności zniszczenia powstałe w wyniku masakry, razem polecieli do domu, aby dowiedzieć sie co robił tam ksiądz.
W locie Logan rzucił
- Jeszcze nam księdza tam brakowało, ale przyznam, że nieźle sobie radzi.
- Logan, myślę, że właśnie ten duchowny może być potężnym sprzymierzeńcem, jednak musimy sie dowiedzieć wszystkiego co tam robił - odpowiedział mu jego brat.
Pod Valiant Street panoszyła się grupa demonów, Jason spojrzał na Randalla, po czym oboje rzucili w tamtą stronę potężną dawkę wszystkich żywiołów złączonych razem, ale tak, żeby nic nie ruszyło otoczenia, dotarłwszy bezpiecznie do domu schowali skrzydła, młody ksiądz miał wyostrzone rysy twarzy, orli nos i był niesamowicie podobny do kogoś kogo Jason nie mógł sobie przypomnieć a kogo napewno znał, krótkie brązowe włosy miał ścięte na jeża, spojrzał na wybawców, po czym uśmiechnął się blado, Hylius zaaplikował mu wyciąg z kwiatu lotosu, po czym ten stanął na nogi
- Kim Pan jest? - spytał na wstępie Jason przywołując butelkę "Absolwenta" i dwa kieliszki
- Widziałem wasze zdolności, zanim odpowiem pozwólcie szlachetni panowie, że podziękuję za uratowanie mi życia, dowiedliście,że jesteście godni zaufania
- Dziękujemy bardzo - tym razem odezwał się Holcroft. - Kim Pan jest?
- Nazywam się Richard Lawrance i jestem synem Jezusa Chrystusa
Rozdział III
Do wszystkich dopiero po kilku minutach dotarł sens słów wypowiedzianych przez Lawranca, pierwszy ocknął sie Logan
- Skoro jest Pan synem Jezusa Chrystusa co wydaje mi się nieprawdopodobne to jakim cudem siedzi Pan tutaj z nami i zachowuje się jak zwykły śmiertelnik? – miał na myśli kieliszek wódki wychylony przez duchownego jednym łykiem
- Aleś ty w dupę gościnny – zauważył słusznie Randall. – Nie stójcie tak nad gościem tylko siądźcie. – machnął ręką a na stole pojawiło się więcej kieliszków. Gdy Bruce chciał sięgnąć wzrokiem zgromił go Hylius
- Ty nie pijesz, wozisz pasażerów.
Wszyscy wybuchnęli śmiechem, jednak szybko się opanowali widząc poważną minę Richarda
- Pozwólcie czcigodni archaniołowie, że wszystko wam opowiem, moja data urodzin to dzień ukrzyżowania Jezusa Chrystusa, matki nie znałem, wychowywany byłem przez ojca w królestwie niebieskim, gdy jednak zobaczył co się dzieje na ziemi postanowił wysłać mnie do klasztoru kartuzów abym był na miejscu gdy siły zła będą atakować, niestety nie tylko Jezus ma swojego syna na tym padole, szatan w chwili śmierci zostawił także potomka, teraz on dysponuje potężnym artefaktem zwanym Stygmatem Piekieł, a tym stygmatem jest mroczny odpowiednik Włóczni Przeznaczenia, która przebiła bok mojego ojca, gdy ten konał na krzyżu. To właściwie wszystko
- Oż Kurwa Twoja Mać. – zaklął Randall
- Nieźle, dowiadujemy się, że w domu mamy syna Chrystusa, ale czy mamy w to wierzyć? – pytał sam siebie Jason
Nagle z nieba zleciał przez okno najprawdziwszy piorun i strzelił w Jasona
- Wierzymy. – rzekł Tylo otrzepując się z sadzy – No to co robimy?
- Musimy przede wszystkim udać się w odległe czasy ukrzyżowania mojego ojca. – rzekł Rick
Wszyscy byli wykończeni, jednak musieli raz jeszcze wejść w wir czasu, aby tam po raz kolejny pokonać zło, nie wiedzieli jednak, że szykuje się coś, czego się nie spodziewają
Tymczasem w Niebiosach
- Sądzisz synu, że mój wnuk pomoże naszym przyjaciołom pokonać Delawara na dobre? – Bóg właśnie siedział na swoim tronie i rozmawiał z Jezusem
Chrystus miał dość poważny wyraz twarzy
- Tato, powiem ci, że nie wiem jak to wszystko się skończy, jedynym pytaniem jest : Skąd wzięła się mroczna włócznia przeznaczenia?
- Na to pytanie synu muszą odpowiedzieć nasi przyjaciele archaniołowie, o ile wiem mogą cofać się w czasie aby wpływać na bieg zdarzeń i ratować teraźniejszość
- Być Więźniem Czasu, a jego panem to jednak jest zasadnicza różnica ojcze, Jason Tylo jest naznaczony przez los, jego czyny przewyższają nas wszystkich razem wziętych. Spójrz, oddałem życie za grzechy ludzi, ci jednak dalej robią swoje, jeśli się to nie skończy podejrzewam, że Delawar to wykorzysta, a co za tym idzie. – twarz Chrystusa była blada
- Nastąpi apokalipsa i wybuchnie druga wojna. – dokończył Bóg równie blady co jego potomek. – Nadzieja jest jedynie w moim wnuku, i jego archanielskich przyjaciołach.
- Niezupełnie. – odrzekł Chrystus. – Jest jeszcze ktoś o kim nie wie Jason a kto jest bardzo użyteczny jeśli stanie po naszej stronie
- Co masz na myśli?
- Przepowiednia z czasów Jeruzalem, krótko po moim ukrzyżowaniu, wypowiedział ją nieżyjący już archanioł Gabriel, wtedy jeszcze stał po stronie dobra.
- A czego dotyczy ta przepowiednia synu? – pytał władca niebios
- Oprócz Ricka, jest jeszcze jedna osoba, która ujawni się w odpowiednim czasie, jednak nie zdaje sobie sprawy z własnych zdolności, nie znamy jednak tożsamości tego osobnika, pozostaje nam tylko czekać, legenda głosi, że tylko osoba o wielkim pochodzeniu może pokonać Delawara, jednak pozostaje drugie pytanie. – wywody Chrystusa dziwiły Boga, pierwszy raz widział, żeby jego syn potrafił mówić o takich sprawach zupełnie poważnie, bez cienia strachu, doskonale pamiętał jak wyglądał jego syn wisząc na krzyżu, lub podczas biczowania, brał na siebie ból i odpowiedzialność za grzechy całej ludzkości, przyjął to z pokorą i powagą na ustach, stwórca wierzył, że gdyby było to możliwe i miało odkupić ludzkość jego potomek oddałby życie po raz drugi.
- Słuchasz mnie? – spytał Jezus, po czym kontynuował. – Pozostaje tylko jedno pytanie
- Jakie pytanie synu?
- Pozwolisz, że powtórzę to co mówiłem, tylko osoba o wielkim pochodzeniu może pokonać Delawara, jednak pozostaje drugie pytanie a mianowicie czy sama nie zajmie jego miejsca?
Ta uwaga słusznie wystraszyła stwórcę, gdyby był ktoś potężniejszy niż następca Lucyfera wtedy mieliby poważny orzech do zgryzienia, pozostawało im tylko czekać na dalszy rozwój wypadków.
Tymczasem w Piekle
Delawar nerwowo przechadzał się w swojej piekielnej komnacie, czekał już od trzech dni na posłańca, gdy ten się zjawił demon odetchnął z ulgą. Posłem okazał się być zwykły człowiek z krótkimi blond włosami, był szeroki w barach, twarz dosłownie troglodycka, orli nos dopełniał reszty.
- A więc masz dla mnie to o co cię prosiłem?
- Tak panie. – to mówiąc sługa podał Delawarowi drewnianą laskę, na której były wyryte starożytne runy.
- Dobrze. – szepnął następca Lucyfera. – Jeszcze musisz mi przynieść dwa artefakty, laska potępionych to dopiero początek, potrzebuję jeszcze peleryny wampira i krwi upadłego archanioła
- Dlaczego? – spytał sługus, jednak wyczuł, że pytanie było nie na miejscu.
- Jesteś moim najwierniejszym sługą Lambercie, dlatego wyłożę ci wszystko jak na dłoni, żadnemu z demonów nie ufam tak jak tobie.
Lambert czuł się mile połechtany takim komplementem z ust swojego suwerena, usiadłwszy na zimnej posadzce z czarnego marmuru słuchał uważnie co następca szatana ma do powiedzenia.
- Jak wiesz, jestem ostatnim potomkiem Lucyfera, kiedy Mammon zginął zabity przez Gabriela, w obronie tego nędznego ziemianina szatan pozostawił mnie w hibernacji abym zaczął działać w chwili jego upadku, powierzono mi kontrolę nad stygmatem piekieł, lecz, żeby go otworzyć muszę szerzej zajrzeć do swego rodowodu, wiem, że może cię to zdziwić Lambercie, ale jestem ostatnim z kasty Mrocznych Nekromantów, nekromanci są rodem bardzo starym, ja jako mroczny nekromanta służę złu, na mój rozkaz są wszystkie dusze piekielne, demony, szkielety, oraz różne istoty żywiołów, tytani są do mojej dyspozycji
- Myślałem panie, że tytani istnieli tylko w czasach starożytnych
- Owszem, lecz tutaj znów cię zaskoczę, właśnie od tytanów wywodzą się Nekromanci, tamci tylko panowali nad żywiołami i mieli nieograniczoną siłę, dorównywał im tylko Herkules, pierwszym z naszej kasty był, oczywiście nieświadomie bóg podziemi Pluton, to z jego krwi narodził się pierwszy mroczny sługa, udoskonalał siłę i zdolności tytanów, nie tylko panował nad żywiołami, lecz umiał o wiele więcej, dla przykładu umiał wygiąć błyskawicę tak jak chciał, ogień okalał mu dłoń jak rękawica, mógł kąpać się w lawie, jak w wodzie, lód nie był dotkliwie zimny, ale przyjemnie chłodny, także był panem żywiołów na ziemi, został ukryty przed bogami Olimpu, gdyż ci mogli zabić go jako niemowlę. Ojciec naszego gatunku i tak zginął, jednak zostawił następcę
- Czy jest znana tożsamość prekursora idei nekromantów?
- Niestety ale nie, jego imię zaginęło już w czasach starożytnych, to tyle jeśli chodzi o moją historię, a peleryna wampira i krew upadłego archanioła jest mi potrzebna do jednego celu, razem z laską potępienia tworzy strój arcynekromanty, gdy posiądę tą moc będę niepokonany, jedynie może mnie pokonać inny arcynekromanta o czystym sercu. Jednak o nich słuch zaginął i nie mam wątpliwości co do tego, że wyginęli co do jednego, Mroczni Nekromanci pod moim dowództwem rozniosą boga i zastępy aniołów, z pomocą demonów i wojsk piekielnych obalę tron boży i sam zajmę jego miejsce a ty Lambercie pomożesz mi w tym.
Delawar nie wiedział, że jest ktoś kto będzie mu w stanie zagrozić, jednak ta osoba była najmniej spodziewająca się swojego przeznaczenia
Rozdział IV
Jason, Randall, Bruce i Richard szybko dostali się do siedziby "History Discovers", oczywiście metodą lotu, Jason trzymał Richarda, zaś dwoje archaniołów leciało bez bagażu. W locie Rick nie mógł uwierzyć w to co przeżywa, zaś jego towarzysze nie mogli uwierzyć w to co powiedział. Pismo Święte wyraźnie mówiło, że Jezus umarł bezdzietnie, nie miał żony, ani co lepsze syna, jednak tłumaczenie Lawranca wydawało sie całkiem sensowne, gdy dotarli na miejsce przeznaczenia, Bruce ustawił maszynę, jednak przedtem zapytał Lawranca, kiedy mają "Wyjść"
- Najlepiej będzie, gdy cofniemy się w czasy działalności Chrystusa wśród ludzi w Jerozolimie, a konkretnie na wesele w Kanie Galilejskiej, tam bowiem mój ojciec dokonał pierwszego cudu, nie mogę mu sie pokazać na oczy, jednak będę z wami się kontaktował telepatycznie. - podsumował Rick.
Weszli w błękitny wir, wylądowali na oświetlonej słońcem pustyni, w oddali majaczył zarys miasta, jednak było przeogromne, postanowili, że kawałek podlecą, gdy znaleźli się praktycznie pod bramami, zobaczyli pijanego w sztok człowieka, miał na sobie zbroję z brązu, czarne włosy opadały na czoło w nieładzie, było czuć od niego silny zapach alkocholu, akuratnie nie mógł im wyrządzić krzywdy, ponieważ spał, jednak Randall zauważył mocne mięśnie rąk, stwierdził, że ten człowiek musi być dobry w tym co robi, obok spoczywał duży dwuręczny miecz, jelec był wyrzeźbiony ze złota, klinga połyskiwała w świetle dnia. Brama do miasta była otwarta, archaniołowie weszli do grodu, ich zdziwienie nie miało granic, gdy zobaczyli co sie wyprawia w mieście, domy były budowane z białej cegły, miały płaskie zadaszenie, gród wyglądał majestatycznie, robił dobre wrażenie. Pod ścianami domów stali ludzie ze swoimi towarami, daktyle, woda i wszystko co do życia potrzebne w Jerozolimie znajdowało sie właśnie tam
Poszli kawałek dalej, skręcili w prawo, nagle dało sie słyszeć wrzask i tętent końskich kopyt, był słyszalny coraz bliżej, ludzie uciekali w popłochu, Jason i reszta schowali się w zaułku, stamtąd wlecieli na dach, teraz mogli bliżej przyjrzeć sie zamieszaniu, tabun jeźdzców rozganiał wszystkich, wjechali konno do domostwa na dachu, którego stali aniołowie. Dzięki wyostrzonym zmysłom słyszeli wszystko co się działo w środku.
- Jeszcze raz pytam, gdzie jest złoto ze skarbca, jego królewskiej mości? - spytał basem przywódca, chociaż Jason go nie słyszał, wiedział, że jest zły do szpiku kości, a jego główną wartością w życiu jest chciwość.
- Nie wiem o czym mówicie, naprawdę niczego nie ukradłam, czy dacie mi kiedyś spokój? - płakała młoda kobieta.
- Widzę, że nie chcesz sie poddać, no cóż, w takim razie odpowiednią formą wyduszenia z ciebie informacji będą tortury.
Dało się słyszeć szamotaninę, odgłos tłuczonych naczyń i przewracanych mebli, aniołowie nie czekali, Jason wleciał do mieszkania, po czym prędko schował skrzydła, nikt ich nie widział, dobył natomiast miecza, który był widoczny dla wszystkich, okazało się, że jeźdzców było 50, kobieta zaś jedna, miała idealnie wytłoczone ramiona, blond włosy spadały jej do pasa, twarz była pięknie wyrzeźbiona, miała duże brązowe oczy, akurat była zakneblowana i spętana sznurem, na nagim ciele widoczne były ślady pobicia oraz gwałtu, była ledwo przytomna.
- Zostawcie ją. - dało się słyszeć Jasona, gdy obejrzeli sie w tamtym kierunku zobaczyli młodzieńca z długimi czarnymi włosami, tors był nagi, jednak mocno umięśniony o opaleniźnie nie wspomnę.
- Kim jesteś? - spytał rosły osiłek, ręce miał jak bochny chleba, dwa metry wzrostu i potężnie rozrośnięte barki, widocznie był ich przywódcą, hełm na jego głowie był złoty.
- To nie jest ważne. - odpowiedział Tylo, w międzyczasie skomunikował się z Randallem i Brucem - "Zostawcie ich mnie, zajme sie nimi osobiście"
- " A my?" - spytał Randall
- "Ty synu razem z moim wnukiem obstawcie domostwo, ewakuuować ludzi nie macie co, wszyscy pospierdalali"
- "Jak sobie życzysz dziadku" - usłyszał Bruce`a
- Przeciwnie, to bardzo ważne - z Jasonem rozmawiał tylko dowódca, szeregowi trzymali sie na uboczu, każdy miał topór, lub miecz zatknięty za pasem, czekali widać na sygnał do ataku. - Jeśli nie wiem kim jesteś, nie będę miał jak cię aresztować.
- A to z jakiego powodu? - Tylo wiedział o co chodzi, ale postanowił udawać durnia.
- Wtrącasz się w sprawy wagi państwowej, nie wiem dlaczego, ale jeśli sie nie usuniesz zaraz z tego domostwa zostanie z ciebie miazga.
- Rozwiążmy to pokojowo, jeden z twoich wojowników przeciwko mnie, jeśli mi sie uda zostawisz tą kobietę, dodam, że mogę pokonać cały twój oddział łącznie z tobą, jak cię zwą żołnierzu?
- Jestem Kobades, a Ty?
- Jason do usług.
- Cóż, przystaję na twoją propozycję.
Na środek komnaty wyszedł biały umięśniony mężczyzna, rzucił sie bez ostrzeżenia na Jasona, ten sparował atak chwytając go za nadgarstek i miażdżąc splot słoneczny, żołnierz upadł bez życia, podobny los spotkał jego następce, tyle, że tym razem Tylo uderzył w nasadę nosa, gałki oczne uciekły do tyłu, Jason chwycił jego miecz, po czym wbił w tył głowy, zalała go krew. Wszyscy mieli nietęgie miny, legionista próbował podejść anioła od tyłu,po czym wbić miecz w plecy, jednak nie doszło do tego, gdyż Jason nie wiele myśląc postanowił potraktować nieszczęśnika ogniem, Kobades stał bez ruchu, bezradnie patrząc jak jego towarzysz płonie, i zostaje z niego kupa mięsa
- Starzejesz się Kobadesie, a spodziewałem się czegoś lepszego. - Tylo nawet sie nie spocił.
Ta uwaga wyprowadziła dowódcę z równowagi, mocarne ręce sięgnęły szyi Jasona, dusząc boleśnie, udawał on ból, lecz nawet nie czuł jak Kobades go dusi, skupił się na tym co chciał osiągnąć i widział jak oponent odskakuje poparzony prądem.
- Kim Ty jesteś? - spytał Kobades, jego żołnierze dalej trzymali sie z boku, bali się podejść chociażby na pół metra, widzieli bezwładne ciała swoich poprzedników, jeden miał cały mostek podobny do porcji siekanego mięsa, drugi, który został potraktowany ogniem był jednym spalonym kawałem ludzkiego ciała, natomiast ten, który oberwał w nos miał całą twarz czerwoną i leżał z otwartymi ustami na wznak, cała podłoga w pomieszczeniu była zalana krwią, nikt do Jasona nie chciał dojść, a Kobades zaczynał się go bać, natomiast sam zainteresowany uśmiechnął się drwiąco, odgarnął długie włosy z czoła i podszedł do kobiety, chwycił ją za podbródek i delikatnie podniósł ku górze, aby widziała jego głowę.
- Ruszcie sie, a będzie po was. - zagroził Tylo, jego dłoń zaczynała robić się czerwona, ogień okalał ją jak rękawica, robił się coraz gęstszy, aż ręka anioła przypominała pochodnię, nie dbał o to, czy go ktoś zobaczy, musiał sie ujawnić, żołnierze stali bez ruchu, odezwał się do kobiety.
- Nie skrzywdzę cię, zaręczam słowem, teraz delikatnie cię rozwiążę i uciekniesz na zewnątrz, tam będą czekali moi dwaj zaufani sprzymierzeńcy, porozmawiamy później, dobrze?
Blondynka tylko ledwo kiwnęła głową na znak zaufania, wyszła bezpiecznie na zewnątrz, stamtąd zabrał ją Randall, natomiast Jason musiał zająć się Kobadesem.
Podszedł do dowódcy, wręczył mu miecz w rękę, sam nie miał żadnej broni.
- Walcz ze mną Kobadesie, nie nękaj więcej niewinnych ludzi.
- Istnieje prawo. - odezwał się jeden z żołnierzy, że kto pokona naszego suwerena sam zajmuje jego miejsce.
Tylo słyszał to zdanie, jednak stanął na środku pomieszczenia, ściany niegdyś białe teraz były uwalane krwią, nie był to przyjemny widok, zwłaszcza, że tej rzezi dokonał jeden człowiek.
Kobades rzucił się na przeciwnika z mieczem, zadał cios od góry, widać było, że jest przemęczony, Jason chwycił ostrze w dłonie, żołnierz nie mógł uwolnić broni z rąk przeciwnika, nagle stało się coś co wprawiło w zdumienie wszystkich, Jason złamał ostrze w pół, po czym rozkruszył je w palcach w drobny mak, po broni Kobadesa pozostał tylko biały pył. Tylo przestał sie uśmiechać, jego opalone mięśnie napięły się. Źrenice zrobiły się pionowe jak u kota, zaczęła od niego promieniować aura złotego światła, bił od niego taki blask, że wszyscy przymrużyli oczy, włosy zaczęły falować, zerwał się potężny wiatr, żołnierze ledwo mogli ustać, wiatr powoli zmieniał się w wicher a wicher w huragan. Żywioł zaczął konsolidować sie w dłoni anioła, był bardzo potężny, anioł zamachnął się ręką po czym "wyrzucił" cały ładunek w Kobadesa. Uderzenie było tak silne, że cała ściana, do której plecami stał dowódca rozniosła sie w drobny mak, z samego żołnierza została tylko krwawa miazga, Jason powoli sie uspokoił, jego oczy miały już normalny wygląd. Odwrócił się w stronę przerażonych żołnierzy, na twarzy miał krew, wszyscy uklękneli przed nim oddając hołd.
Tylo otarł krew z twarzy, po czym rzekł już spokojnym głosem
- Prowadźcie do króla.
- Nie zrobię tego. - odezwał się zastępca Kobadesa, kapitan Reiko, miał krótkie włosy ścięte na jeża, były rude, umięśnienie miał nie gorsze niż jego były pan. - Chyba, że zmusisz mnie do tego siłą.
To był zaledwie ułamek sekundy, Jason zniknął z miejsca gdzie stał i pojawił się w drugim ściskając młodzieńca boleśnie za łokieć, przerzucił go przez siebie, po czym rozłożył na łopatki, dało się słyszeć chrzęst kości, ręce były połamane, przywołał pioruny i wodę do jednej dłoni, zamachnął się i uderzył prosto w splot słoneczny, kapitan Reiko padł trupem.
- Jeszcze jakieś zażalenia? - spytał władczym tonem, gdy nie usłyszał sprzeciwu dokończył. - Prowadźcie do władcy
Rozdział V
Jason kroczył dumnie na czele wojsk, które niedawno były dowodzone przez Kobadesa, cała Jerozolima obserwowała ten dziwny pochód, półnagi opalony i umięśniony człowiek bez broni na czele armii, mijali wielkie budowle z piaskowca, Tylo był oczarowany tym miastem, jego uwagę przykuł młody żołnierz, wyróżniający się z tłumu, przede wszystkim tym, iż nie był tak umięśniony jak jego kamraci, hełm ledwie trzymał mu się na głowie, cerę miał opaloną, ale w oczach nie było widać życia, egzystował jak maszyna. Jason skinął na chłopca, ten podszedł do nowo wybranego dowódcy, pokłonił się po czym spojrzal nieprzytomnym wzrokiem na oprawcę byłego kapitana
- Jak się nazywasz chłopcze? – spytał serdecznie Tylo.
- Mam na imię Dragan panie.
- Jestem Jason, nie musisz się mnie bać, zauważyłem w Tobie coś innego niż we wszystkich legionistach, przede wszystkim jesteś spokojny i nie pałasz żądzą mordu.
- Panie, ja nie poszedłem do armii z własnej woli, mojego ojca zamordowali gdy byłem małym chłopcem, a matkę zgwałcono i przybito do krzyża na moich oczach, mnie wcielono do wojska, to kapitan Kobades doglądał mojego treningu i edukacji, ale to nie były łagodne metody, byłem biczowany, głodzony i poniewierany, mam 17 lat a przeszedłem więcej niż ktokolwiek inny w moim wieku.
- Rozumiem cię, idź do szeregu, porozmawiamy potem
Gdy młody Dragan oddalił się z powrotem Tylo odczuł zaintrygowanie osobą młodego Żyda, wiedział, że coś jest w nim wyjątkowego, w międzyczasie doszli pod pałac, nad całym legionem przemknęły dwa skrzydlate cienie, zniknęły równie szybko jak się pojawiły, ozdobienie zamku było naprawdę kunsztowne, cały budynek był ze złotego marmuru, schody pięknie błyszczały, strzeliste baszty pięknie się prezentowały na tle pustynnego zachodu słońca. Podszedł do nich strażnik pilnujący wejścia, jeden z żołdaków szepnął mu coś na ucho, Jasona zaprowadzono przed oblicze władcy, młody Dragan poszedł z nim.
Pałac był urządzony z wielkim przepychem, dywany z Turcji, trofea na ścianach, wszędzie były głowy lwów, tygrysów i innych egzotycznych dzikich zwierząt, w końcu dotarli pod komnatę władcy, wielkie odrzwia rozwarły się ze zgrzytem, ukazał się bogato urządzony pokój z mnóstwem złota na podłodze, po środku stał stół z najróżniejszymi potrawami, siedział przy nim czarnoskóry mężczyzna, miał krótkie blond włosy, szata była biała, zwisała luźno z ramion jakby była o kilka numerów za duża, twarz miała ostre szlachetne rysy, orli nos i chuda sylwetka upodabniały go do sępa, gdy zobaczył Jasona uśmiechnął się, zapraszając gościa do wieczerzy, Tylo usiadł, żaden śmiertelnik nie mógł mu zagrozić.
- A więc co sprowadza cię wędrowcze w moje skromne progi? – ozwał się władca znad misy z mięsem.
- Upomnienie o stanowisko kapitana w gwardii waszej królewskiej mości.
- A jakimże to sposobem rościsz sobie prawo do tej funkcji?
- Zabiłem Kobadesa. – rzekł Tylo, po czym opowiedział władcy o przyczynie zgonu kapitana, król zdenerwował się nie na żarty
- Przychodzisz do mojego domostwa, wieczerzasz przy moim stole i masz czelność mówić mi co zrobiłeś okrutniku?!, tego już za wiele! Straże! – ryknął na całe gardło.
W Jasonie zebrała furia, zaczął krzyczeć, uniósł się nad ziemię, wokół niego zaczęło powstawać czarne tornado, władcę odrzuciło do tyłu, złoto zaczęło lecieć przez okno i wyrwę w ścianie, jaką Tylo spowodował. Strażnicy naprawdę się zlękli, wtem z archaniołem stało się coś nieprawdopodobnego, jego ciało zaczęło robić się złote, skóra nie była już ciemnobrązowa, teraz jaśniała kryształowym kruszcem, źrenice zrobiły się czerwone, a włosy stanęły do góry, wyglądał naprawdę groźnie, uniósł rękę kierowany instynktem krzyknął
- Tristewindri
Z jego palców wyleciał złoty wąski promień, który uderzył w króla, ten zwijał się jak w agonii, zrobił się siny na twarzy po czym skonał, Gwardziści poznali zakrzepnięcie krwi w żyłach, pierwszy żołnierz wyszedł na środek sali biegnąc na Jasona, ten postąpił podobnie jak poprzednim razem, tyle, że teraz wyciągnął przed siebie obie dłonie krzycząc
- Avifors!
Krwistoczerwona posoka zalała pomieszczenie parząc wszystkich, gdy spojrzeli na swoje nogi, nie mieli już na nich mięsa, przeszył ich potworny ból, same kości nie utrzymały długo ciężaru ciała, wszyscy polegli, czerwona ciecz spaliła im twarze, do pomieszczenia wpadły następne posiłki.
Jason sam nie wiedział jak to robi, kierował się instynktem, tym razem skrzyżował ręce na piersi krzycząc
- Orchideus
Potężna kusza pojawiła się z nikąd przeszywając wszystkich śmiercionośnymi bełtami, krew zalała całą posadzkę, gdy Tylo się uspokoił widział, czego dokonał, krew zmroziło mu w żyłach, musi porozmawiać o tym ze stwórcą, dowie się o co chodzi, i rozwikła zagadkę swojej zmiany
Rozdział VI
Wybuch mocy Jasona było widać aż w niebiosach, Bruce i Randall widzieli to wszystko, gdyż w ostatniej chwili musieli opuścić dach pałacu, aby nie runąć na kompana, chociaż Tylo się uspokoił, wiedzieli, że może wybuchnąć na nowo z jeszcze większą siłą, wszyscy troje lecieli teraz do nieba, porozmawiać z Bogiem.
- To było cuś. – stwierdził Randall. – Ja nie dałbym rady wykonać czegoś takiego.
- Synu, ja naprawdę muszę się dowiedzieć jakim cudem rozjebałem pół pałacu. – odpowiedział Jason.
Dolecieli do tronu stwórcy z szybkością błyskawicy, Jason przedstawił bieg wydarzeń jakie rozegrały się w pałacu Jerozolimskim. Bóg pokiwał głową na znak, że rozumie, po czym przywołał Jezusa, aby ten wyłożył archaniołowi wszystko co go interesuje.
- Jasonie, jak wiesz aniołowie są istotami o nadprzyrodzonych zdolnościach, jak chociażby panowanie nad żywiołami i umiejętność latania, ale jak wiesz swoje korzenie mamy o wiele dalej niż każdy mógłby sobie to wyobrazić, ja osobiście jestem synem Bożym, jednak wy aniołowie i archaniołowie wywodzicie się od starożytnego ludu, posłuchaj waszej historii…
Tymczasem na Valiant Street V
Richard Lawrance wrócił spokojnie do domu Jasona, gdyż twierdził, że by tylko zawadzał, właśnie on, Liv i Logan pili mocne piwo, jednak na nich procenty nie działały, zbliżał się zmierzch. Pierwszy odezwał się Logan.
- No to tatuś pięknie się wpakował, chociaż jak go znam to nigdy się nie oszczędzał, pod Troją był świetny, potem w Rzymie też przewyższył samego siebie
- Jakim cudem Jason jest taki potężny? – zainteresowała się Livia, ona miała na sobie długie lniane spodnie białego koloru, Logan był bez koszulki i w krótkich dżinsowych spodenkach, podobnie ubrany był Richard.
- Liv, to jest wielce skomplikowana historia. – odparł Holcroft. – Długo by mówić
- Mamy czas – powiedział Rick. – Też z chęcią posłucham.
- No dobra, niech będzie. – machnął ręką, a na stole pojawiły się dwie skrzynki piwa w puszkach. Logan otworzył sobie jedną, następne dwie podał Rickowi i Livii. Łyknął potężnie, po czym rozpoczął opowieść
- Jason Tylo jest moim ojcem, chociaż nazywam się Holcroft, byłem jego synem z nieprawego łoża, był wtedy młodzieńcem chcącym się zabawić, moja matka zmarła wskutek porodu, ojciec nie mając możliwości wychowania oddał mnie rodzinie swojego przyjaciela Freda Holcrofta. Byłem tam traktowany jak członek rodziny, jednak w wieku 14 lat poznałem prawdę, moim ojcem był Jason Tylo, odszukałem go, zabiłem człowieka, który chciał pozbawić go życia. Wiedziałem, że wybrał się on wehikułem czasu do Troi, Specjalnie przystałem do armii Aresa, aby wyprowadzić Achajów w pole. Niestety zabił mnie syn Achillesa, gdy odbijaliśmy zakładników z budynku lokalnej telewizji. Ożyłem, gdy miałem młodszego brata, właśnie Liv, Twój mąż jest moim bratem, co zapewne wiesz, Randall został porwany przez człowieka o imieniu Damodar, ten chciał go uczynić swoim następcą, jakoby twój małżonek miał być Księciem Mrocznych Pretorian w Rzymie, musiałem pomóc ojcu, w końcu i tak przypłacił to swoim życiem, Randall pierwszy został wyszkolony na archanioła, nie licząc ojca, który był pierwszy z naszej rodziny, resztę już znasz.
Zapadła głucha cisza, nikt nie spodziewał się, że Jason przeszedł aż tyle.
- Czuję, że sprawy przybierają niespodziewany obrót. – rzekł Logan. – Coś złego dzieje się w Jerozolimie
- Cała nadzieja w Jasonie – odparł Rick. – On jeden może nas ocalić.
Godzinę potem w niebiosach
„ Jesteś potomkiem nekromantów” – te słowa wprawiły Jasona w osłupienie, powrócił wspomnieniami do rozmowy jaką odbył z Chrystusem.
- „Nekromanci to stary i zapomniany lud, a ty jako archanioł posiadasz ich moc, jakby ci to inaczej powiedzieć, Jesteś potomkiem nekromantów, a ta moc jaka objawiła się w tobie w zamku, to jest magia nekromancka, użyłeś jej instynktownie, co się rzadko zdarza, nauczysz się wielu przydatnych zakleć, tylko dzięki nim możesz zwyciężyć, zaraz przejdziesz szkolenie, w niebiosach miną 4 lata, na ziemi 4 minuty, Randall i Bruce pójdą z tobą, także, powodzenia, uczył was będę ja”
Tylo właśnie przeszedł szkolenie nekromancie pod okiem Jezusa, nauczył się wielu pożytecznych zaklęć, właśnie miał wracać na ziemię, gdy podszedł do niego Chrystus.
- Proszę, to dla ciebie. – podał mu czerwony miecz. – Jest to broń nekromantów, powodzenia.
Jason zleciał na ziemię, powrócił z synem i wnukiem do Jerozolimy, włosy miał dalej długie, Randall i Bruce też nic się nie zmienili
- Polećcie na górę, przejdę się sam po tym grodzie. – poprosił Jason.
Randall i Bruce obserwowali wszystko z powietrza, do Jasona przybiegło ze stu gwardzistów, ten specjalnie nie stawiał oporu, ale dał się pojmać, skrępowanego i zakneblowanego doprowadzono przed sąd, złożony z samych kapłanów chrześcijańskich, na mównicę wyszedł starszy jegomość w turbanie, białej bogato zdobionej szacie i wieloma pierścieniami na palcach.
- W imieniu sądu Jerozolimy skazuję cię na dożywotnie więzienie, zarzutem jest zabicie władcy naszego grodu i spustoszenie pałacu. Straż!!, wyprowadzić więźnia
Jasona zaprowadzono do ciemnej celi, była bardzo mała, kupka siana rzucona na zimny beton służyła za posłanie.
- „No i co teraz?” – połączył się telepatycznie z Chrystusem
- „Wiej, możesz użyć swojej mocy”
- „Ale będzie kino” – zatarł ręce z uśmiechem na twarzy
Tylo skoncentrował się na zaklęciu, nagle czarne tornado wyważyło drzwi, skóra Jasona zrobiła się złota, włosy podniosły się do góry, a źrenice stały się czerwone, było to zwane postacią nekromantów, każdy miał swą własną, wtedy siła wzrastała stukrotnie i tylko w tej postaci można było używać magii.
Do środka wpadło stu strażników zwabionych hałasem
- Baliste – wielki czarny głaz przygwoździł ciała zostawiając z nich krwawą miazgę. Jason poszedł dalej, natknął się na cały pluton legionistów
- Salum – strumień ognia owiał nieszczęśników paląc ich na popiół
Przy wejściu było najgorzej, tak obstawionej twierdzy Tylo jeszcze nie widział, na murach straż, na basztach straż, wszędzie roiło się od strażników.
Wielkie czarne tornado rozniosło połowę twierdzy, z niego wyszedł Jason, zaczęła się sieczka, Tylo rzucał zaklęciami gdzie tylko mógł, skupił się mocno, aby zaklęcie dosięgło wszystkich i krzyknął
- Tristewindri. – Wszystkim strażnikom krew zakrzepła w żyłach, padli martwi na ziemię, Jason zaczął krzyczeć, zebrała się ogromna burza, pioruny rozniosły więzienie w drobny mak.
- Nigdy więcej nie próbujcie pojmać nekromanty, źle to się dla was skończy.
Bruce i Randall byli w szoku, ich własny ojciec dokonał takiej rzezi gołymi rękoma, nie wiedzieli, że zło dopiero się zbliża i będą musieli być przygotowani na wszystko.
Ja Ci dam małą kurwe! Kainit666 - The fucking vampire
fora.pl
- załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by
phpBB
© phpBB Group
Theme designed for
Trushkin.net
|
Themes Database
.
Regulamin